Na tydzień przed długim weekendem listopadowym na szybko rozglądałem się gdzie polecieć i jedyna sensowna cenowo opcja to był Bristol. W sumie fajnie, bo Walię planowałem od dawna. Zarezerwowałem samochód na 3 doby za czapkę gruszek oraz noclegi za punkty w Holiday Inn i zastanawiałem się nad planem. Rzutem na taśmę kupiłem jeszcze przelot z krańca Kornwalii na wyspy Scilly, bo w sumie nigdy tu raczej nie wrócę.
Nie znoszę Modlina i Ryanaira, ale mają tanie loty i zawsze byli punktualni. Tak też docieram do Bristolu i idę odebrać samochód. Dostaję Renault Captura i tego dnia tylko dojeżdżam do hotelu i idę spać.
Pobudka o 6 i o 6:25 już byłem na śniadaniu. 6:40 zacząłem skrobać samochód - zapowiada się piękny dzień, bo skoro jest mróz to będzie piękne słońce. Tak też było. Najpierw dojechałem szybko do zamku Tintagel, ale niestety był zamknięty i nie dało się nawet przez bramkę przeskoczyć. Obejrzałem więc piękne wybrzeże dookoła i pojechałem dalej. Następny przystanek to Bedruthan Steps, czyli znowu piękne wybrzeże z poszarpanymi skałami. Spędziłem tu chwilę czasu i ruszyłem na kraniec Kornwalii, czyli do Lands End. Po drodze zahaczyłem jeszcze o Porthcurno - Kornwalia to przede wszystkim piękne wybrzeża. Chciałem zostać chwilę dłużej na Lands End, ale sam parking to 4 funty... Pojechałem więc na lotnisko, bo mój lot na Scilly już się zbliżał. Musiałem nadać nawet mój mały plecaczek. Zabrałem tylko aparat i obiektyw w rękę i wsiedliśmy do 17-osobowego Twin Ottera. Lot trwał 15 minut.
Na Scilly miałem 3h. Zrobiłem spacer przez większą część wyspy. Czas się tu zatrzymał. Jest fajna ścieżka nabrzeżem, gdzie znowu oglądam piękne skałki i poszarpane wybrzeże. Na koniec zaglądam do głównego miasteczka, ale właściwie to nic się tu nie dzieje. Spacerkiem między polami wracam na lotnisko. Z powrotem leciałem już Islanderem. Było nas tylko 4 osoby, a sam samolot mieści 9 osób. Przeżycie ciekawe, prawie jak Cessna, którą kiedyś lecieliśmy w Wenezueli i Peru. Dotarłem już jak się zmierzchało, a jeszcze musiałem przejechać 250 km do hotelu. Dałem sobie nieźle w palnik dziś.
Jutro Walia.
Pobudka jak zwykle po 6 i przed świtem byłem w drodze. Do Walii wjechałem mostem od strony Bristolu i niestety musiałem zapłacić 5.6 funta za przejazd. Najpierw pojechałem do Tintern Abbey, gdzie są ruiny opactwa. Chyba byłem jednak za wcześnie, bo wszystko było pozamykane na 4 spusty. Pooglądałem więc z zewnątrz i pojechałem do Cardiff. Tam interesował mnie zamek. Z zewnątrz i w środku wygląda fajnie, ale kosztuje aż 13 funtów. Pooglądałem ile można i się zawróciłem. Pochodziłem jeszcze po centrum, kupiłem kanapkę w Subwayu i pojechałem do parku narodowego Brecon Beacons. Tu chciałem się przejść szlakiem 4 wodospadów. Zabrałem się na lekko tylko z aparatem i ruszyłem. Najpierw ostra wspinaczka, a potem idzie się fajnie polanami. Dookoła jesienne kolory i ogólnie bardzo ładnie. Po 50 minutach dochodzę do pierwszego wodospadu. Nie wiem jak się nazywa, bo nazwy są walijskie i ciężko to wymówić czy napisać. W każdym razie był ładny. Szlak prowadził z tyłu wodospadu, więc trzeba było trochę nasiąknąć wodą. Następnie ścieżką w dół doszedłem do drugiego wodospadu. Tu grupka wariatów skakała z góry do wody. Trudno chyba ich inaczej nazwać ;-). Trzeci i czwarty wodospad też fajny i po 2h zakończyłem szlak. Trzeba było jednak jeszcze dojść 5 km asfaltem do samochodu. Jechało kilka samochodów z parkingu, ale nikt nie chciał mnie zabrać na stopa. W ekspresowym tempie chyba przeszedłem w 45 minut.
Jechać na koniec Walii już mi się nie chciało, tym bardziej, że zaczynał siąpić deszcz. Pojechałem więc powoli w stronę hotelu w Gloucester. Miałem jednak jeszcze trochę czasu, więc podjechałem pod zamek w Eastnor. Ten jednak też był zamknięty. Ruszyłem się zatem do Worcester obejrzeć wspaniałą tutejszą katedrę. Do hotelu zajechałem już sporo po zmroku.
Ostatni dzień długiego weekendu rozpocząłem od zwiedzania docków w Gloucester. W niedziele rano zawsze jest pusto, więc miałem docki dla siebie. Fajnie to wygląda - ceglane magazyny dookoła kanałów. Kiedyś służyły jako magazyny dla zboża, a dziś jest to atrakcja turystyczna. Zobaczyłem jeszcze katedrę, podobną do tej w Worcester i ruszyłem do Bath. Tam niestety zaczął się prawdziwy bath, bo deszcz zaczął mocno padać. Miasteczko ogólnie jest super i w czasach rzymskich służyło jako jedna wielka łaźnia. Nie udało mi się jednak wejść do głównego budynku bo jeszcze było zamknięte. Bilet za 16,5 funta pewnie by jednak i tak mnie ostudził, a tak miałem wymówkę. Pojechałem więc dalej, do Glastonbury, które jest słynne z festiwalu. Są tu także ruiny opactwa, ale znowu wstęp masakrycznie drogi, no i pada deszcz...
Zbieram się zatem dalej, do wąwozu Cheddar. Tu to już prawdziwa ulewa. Wąwóz fajny, ale dołem leci normalna droga asfaltowa. Można wejść szlakiem na górę i z góry podziwiać, ale wejście na szlak to aż 20 funtów! Zgłupieli ci anglicy.
Pojechałem zatem do Bristolu na słynny most wiszący. Przestało padać, więc zrobiłem sobie spacer po moście. Widok z niego jest super. Na koniec jeszcze pokręciłem się trochę po centrum i zebrałem się na lotnisko.
Ogólnie weekend bardzo udany. Tylko ostatniego dnia dopadła mnie angielska pogoda.