Nie mając odpowiedniego permitu, i tak ruszyliśmy do Massawy. Byliśmy na dworcu o 7, a autobus wyjechał o 8. Kosztował kilka dolarów. Zaraz za Asmarą droga idzie ostro w dół - zjeżdżamy z 2450 m npm na 0. Droga trwała aż 3.5h z krótką przerwą na szybki posiłek. Z tłumaczeniami pomogła nam pewna Erytrejka. Ogólnie w tym kraju sporo ludzi mówi po angielsku. W Massawie jest co najmniej 12 stopni więcej. Dworzec jest kawałek od miasta, więc bierzemy taksówkę. Stare Miasto jest położone na wyspie, tak naprawdę drugiej od stałego lądu. Jest bardzo zniszczone, podobno przez wojnę, która skończyła się 30 lat temu. Jest bardzo mało ludzi, jakaś kobieta zaprasza nas do domu na herbatę, ale z góry widać jakie ma zamiary. Wracamy w upale w stronę dworca zwiedzając zniszczony pałac oraz rondo z czołgami CCCP. Gdy dochodziliśmy do dworca widzieliśmy jak uciekał nam autobus. 2.5h stania na dworcu nie zwiastowało dobrze - było trochę osób, które chciały dojechać do stolicy, ale transport w tym kraju to mega problem. Stał jakiś inny autobusik do Gindy, jakieś 40 km od stolicy i tym pojechaliśmy. W Gindzie próbowaliśmy szukać dalej, ale totalnie nic nie jechało. Znalazł się jakiś autobusik ale nas było tylko 8 osób. Trzeba było wykupić pozostałe miejsca. Zrzuciliśmy się po dodatkowe 3 dolary za resztę i dojechaliśmy do stolicy.
Erytrea to trudny kraj. Przez te permity, brak transportu, ograniczenia w wodzie i elektryczności, potrafi zmęczyć.
Sudan Południowy na papierze nie wydaje się zbyt przyjaznym krajem. Jeden z najbiedniejszych na świecie, a wszystkie międzynarodowe strony mówią by tam nie jechać. Natomiast jak się zrobi rozeznanie to okazuje się, że jest całkiem bezpiecznie. My na 5 dni w tym kraju mieliśmy wykupionego lokalnego przewodnika. Tanio nie było, ale zdecydowanie warto.
Już lądując widać, że jest inaczej. W samolocie było tylko 21 osób, oprócz nas to pracownicy UN, różnych NGO oraz lokalni watażkowie obwieszeni złotem. Przejście kontroli było bezproblemowe i nasz przewodnik zawozi nas do hotelu nad Górskim Nilem, który jest ogrodzoną i silnie strzeżoną enklawą. Dostajemy świetne pokoje i idziemy do restauracji nad rzekę. Tam opad szczęki, bo na widoku mamy na w pół zatopiony statek. Świetny landmark!
Drugiego dnia jedziemy na północ do Bor. Droga najpierw jest asfaltowa, a potem przechodzi w szutr. Udaje nam się trafić na lokalne zawody wrestlingowe i chwilę oglądamy. W Bor jemy szybki lunch w jedynym dobrym tutaj hotelu, gdzie znowu zajęty jest w całości przez UN i NGOs. W czymś co przypomina port ładujemy się na łódkę. Przez tutejsze bagna Sudd, czeka nas godzinna przeprawa do Minkamman. Tam już jest koniec świata. Idziemy do lokalnego gubernatora pokazać pozwolenia i dostajemy do obstawy dwóch żołnierzy z bronią. Zdobyliśmy jedyny samochód terenowy i jedziemy 26 km na zachód do wioski Dinka. Jesteśmy tam na godzinę przed zmrokiem. Jest totalny szok. Turyści tu nie dojeżdżają, a my tu jesteśmy bo chcieliśmy zobaczyć plemiona w innym regionie, a nie blisko Juby. W obozie mieszka ok. 3000 ludzi i jest ponad 10000 krów. Wszędzie palone są krowie odchody by odgonić komary. Wszyscy są nami mega zainteresowani i pozują nam do zdjęć. Każdy chce się pochwalić swoją krową. Oglądamy niesamowite miejsce i totalnie autentyczne. Wieczór szybko zapada. Prąd mamy z generatora, który przywieźliśmy, jemy też kolację na gazie który przywieźliśmy i idziemy spać do namiotów.
Rano wstajemy jeszcze przed 6 obejrzeć poranne obrządki. Oglądamy jak się doi krowy i jak się przygotowuje do wyjścia na wypas. Mamy naprawdę ogromne przeżycie. Potem wracamy do Minkamman i do Bor. Po lunchu płyniemy jeszcze na północ bagien zobaczyć ludzi mieszkających na tamtejszych wyspach. Zajmują się rybołówstwem i ryby to ich właściwie jedyny posiłek. Mieszka tu jedna większa rodzina na około 20 osób.
Dziś wróciliśmy do Juby i objechaliśmy to miasteczko. Totalny chaos. Dużo budynków rządowych i nie bardzo jest jak i gdzie robić zdjęcia. Zresztą ciekawy jest tu jedynie afrykański brud i rozpierdziel. Jutro lecimy do Etiopii.
Ostatnie 6 dni podróży spędziłem w Dolinie Omo, słynnej z różnych plemion. Mieliśmy przewodnika na cały czas podróży z LandCruiserem, co było super sprawą, bo zrobiliśmy aż 3500 km i nie traciliśmy czasu na przejazdy autobusami. Dodatkowo nasz przewodnik miał pełno kontaktów, więc udało nam się odwiedzić kilka wspaniałych plemion. Ale to jeszcze nie wszystko, ponieważ wyszliśmy nawet kilometr poza granicę etiopską do Trójkąta Ilemi, czyli spornego terenu pomiędzy Sudanem Płd i Kenią - jest tu tylko pogranicznik etiopski. Wspaniałe krajobrazy i ludzie oraz ich szokujące tradycje. Niedługo relacja na forum fly4free.