Po strasznej podróży AF, gdzie zmiana lotniska w Paryżu przyniosła sporo kłopotów oraz zdezelowany Boeing 773 napakowany do ostatniego miejsca dawał się we znaki, wylądowaliśmy na Martynice. Pół samolotu chyba wynajmowało samochody więc swoje też odstaliśmy. Dostaliśmy elektrycznego Renault z zasięgiem 300 km. Ciekawa opcja, bo nigdy takim nie jeździłem, a w 2 dni na pewno tyle zasięgu wystarczy. Nie trzeba też nic płacić za paliwo.
Dziś rano wyjechaliśmy na półwysep Caravelle z pięknymi plażami i zwiedziliśmy Chateau Dubuc, dawne miejsce pracy niewolników z XVII wieku. Przeszliśmy się też 30 minutowym szlakiem na namorzyny. Potem ruszyliśmy do wąwozu Falaise. Drogi są bardzo zatłoczone i kręte, do tego co chwila padają przelotne deszcze. Na wejściu do wąwozu chcą 10 euro od osoby i 7 od dziecka, ale miałem tylko 100 i 20 euro i przeszło to ostatnie. Pierwsza część to szlak po pionowych schodach i dochodzi się do rzeki. Tam przewodnik bierze nas do wodospadu i szlak prowadzi po rzece. Nakładam więc kąpielówki i wkładam aparat w worek żeglarski. Konrad chciał iść, ale zrezygnował jak zobaczył spadającą wodę. Niby dziecko od lat 5 może już iść, ale nawet dla mnie szlak był ciężki. Zanurzałem się po szyję i szedłem pod prąd spadającej rzeki. Były nawet 2 drabinki. Pod koniec doszedłem do wodospadu, wokół gardzieli którego przewodnik kazał mi się przejść. Robimy jeszcze kilka fot i spadamy. Miejsce fajne.
Przy parkingu jemy obiad. Zwykła knajpa, ale widać, że jest tu dość drogo. Za 2.5 obiada płacimy 41 euro i jedziemy na południe. Omijamy niestety wulkan, który jest cały w chmurach. Szkoda. Jedziemy dalej w stronę stolicy bardzo górskimi drogami. Może się zrobić niedobrze od tych serpentyn. Chcieliśmy dojechać do Pointe du Bout po drugiej stronie zatoki na przeciwko stolicy, ale w mieście wpadliśmy w takie korki, że po godzinie jechania 10 na godzinę, postanowiliśmy pojechać do centrum i zostać na wybrzeżu. Fort St. Louis niestety był zamknięty, ale robi ładne wrażenie, szczególnie wspinające się po nim iguany. Chodzimy trochę po centrum, Konrad bawi się na plaży, a także na festynie obok, gdzie też możemy podziwiać miejscowe kobiety tańczące do afrykańskich rytmów. Widać dziedzictwo.
W już trochę mniejszych korkach udaje nam się dojechać do apartamentu. Jutro do 12 mamy jeszcze czas na zwiedzanie, a o 14.30 mamy prom na Saint Lucię. Martynika nam się podoba.
Drugi dzień na Martynice zaczynamy od jazdy na południowy-zachód wyspy. Mieliśmy najpierw jechać do Point du Bout, ale był taki korek na zjazd z autostrady, że pojechaliśmy prosto. Dojechaliśmy do pięknej plaży Le Diamant, gdzie widoki na okoliczne wzgórza i plażę na długo zostaną w naszej pamięci. Obok jest też park pamięci po rozbitkach ze statku na pobliskiej wyspie. Dalej wzdłuż zachodniego wybrzeża mijamy malownicze wioski i zatrzymujemy się na kolejnej plaży, gdzie Konrad może się pokąpać, a my zjeść kilogram mandarynek świeżo zerwanych z drzewa. W końcu dojeżdżamy do tego Pointe du Bout, które wygląda na bardzo ekskluzywny kurort. Tu też trochę spędzamy na plaży i zjadamy lunch - tuńczyk z frytkami, sałatka, 2 cole i woda za aż 47 euro.
Śmigiem jedziemy na lotnisko oddać samochód, gdzie bierzemy taksówkę na terminal portowy. To kolejne 22 euro. Drogo tu. W terminalu dziki tłum. Na każdego pasażera przypada chyba po 8 bagaży, a panie odprawiają dopiero na 1:15h przed odpłynięciem. Potem wiadomo było dlaczego, bo prom się spóźnił i odpłynęliśmy godzinę po czasie. Na początku była frajda, bo pierwsze kilometry są osłonięte, a potem na pełnym morzu zaczęło nieźle bujać. Monika przerwała w jednej pozycji, a Konradowi niestety zrobiło się bardziej niedobrze. Po 1.5h wpłynęliśmy do portu i stwierdziliśmy, że następnego promu z Dominiki do Gwadelupy 2:45h nie przetrzymamy.
Do odprawy paszportowej oczywiście stał cały ten tłum, a obsługiwała jedna osoba miejscowych, a druga osoba przyjezdnych. Postaliśmy więc prawie godzinkę i 2h po planowanym przypłynięciu odbiera nas Niemiec, u którego będziemy mieszkać w apartamencie.
Apartament mamy duży i ładnie wyglądający, z widokiem na morze. 215 euro za 3 doby, a na dzień dobry w łazience Monika znajduje karalucha. Nie było też ciepłej wody pod prysznicem, a nasz właściciel pojechał sobie na wieczór do miasta na kolację, bo to były jego urodziny. Wrócił późno i okazało się, że wywaliło korek, więc musieliśmy potem jeszcze czekać aż się woda dogrzeje.
Poranek zaczynamy od podziwiania morza z tarasu naszego apartamentu. Jest zielono i górzyście, podobnie jak na Martynice. Schodzimy pionowo w dół do drogi i łapiemy busika 1A do Gros Islet na północ wyspy. Dzisiaj dzień plażowania, ale tutaj plaża choć ładna, to jednak średnio do kąpania dla Konrada, bo fale były dość spore. Chodzimy po wiosce, gdzie jest mnóstwo Rasta, kolorowe drewniane domki i sporo bezpańskich psów. Widać, że jest dość biednie, ale to właśnie chyba prawdziwa Saint Lucia. Chodzimy chwilę i łapiemy busika na drugą stronę Rodney Bay. To kilometr czy półtorej, ale krajobraz zmienia się jak w kalejdoskopie. Zatoka to pełno jachtów, drogie centrum handlowe i piękne domy wypoczynkowe. Tutaj plaża jest w sam raz dla nas, więc zostajemy kilka godzin mocząc się w wodzie.
Jak już zgłodnieliśmy to poszliśmy na lunch do jednej z tańszych knajp, a i tak za średnie dania zapłaciliśmy ze 150 złotych. Jest dość drogo. Po południu wybraliśmy się do centrum Castries, czyli stolicy wyspy. Jest niedziela, więc wszystko pozamykane i jest pusto. Targ totalnie pusty i uliczki wyludnione. Jest dość brudno i niezbyt zadbanie. Chodzimy trochę, trafiamy na ładny kościółek i to wszystko. Udało się wstąpić do KFC na kolację.
Kolejny dzień na Saint Lucia mamy przeznaczony na zwiedzanie. Samochód w AVIS miałem wynajęty od 10 do 20, ale byłem na lotnisku już o 8, bo myślałem, że uda się wcześniej. Sam nie wiem dlaczego zarezerwowałem dopiero na 10. Pani na lotnisku coś dzwoniła i stwierdziła, że samochód zabrał jej szef i że dopiero o 10 będzie. Prosiła o adres miejsca, gdzie jesteśmy to samochód podrzucą. O 10 oczywiście ich nie było. Dzwoniłem kilka razy i odpowiedź zawsze była ta sama, że stoją w korku. Jak można stać godzinę w korku skoro na piechotę można dojść z lotniska w 30 minut? O 11 podejmujemy więc decyzję, że jedziemy busikiem do Soufriere i na miejscu poszukamy taksówki. Na szczęście większość atrakcji jest w okolicach tamtego miasta. Szybko znajdujemy busa i w ciągu godziny po serpentynach jesteśmy w Soufriere. Widoki na wulkany Pitons są nieziemskie. Zaczynamy od lunchu - znowu parę kanapek za 150 złotych (jak ci ludzie tu żyją???) i zaczepia nas jakiś rasta z którym negocjujemy. Zaczęło się od 250 EC$, a stanęło na 70, czyli ok. 90zł. Za tyle możemy jechać. Najpierw Sulphur Springs, czyli gorące źródła siarkowe. Dymiąca góra śmierdząca zgniłymi jajami. Jest kilka jezior z gotującym się błotem. Całość dość fajna. Następnie jedziemy do wodospadów Piton. Ładnie tu widać Petit Piton, natomiast sam wodospad to porażka, bo to mała siklawa. Zatrzymujemy się jeszcze na widoczki na Petit Piton i Soufriere i wracamy do miasta.
Po dodaniu energii lodami, postanawiamy przejść się kilometr do ogrodów botanicznych i Diamond Falls. I ogród i wodospady tym razem są fajne i kolorowe. Wracamy na busa. Pytam się kierowcy czy zatrzyma się na górze bym mógł zrobić kilka zdjęć Pitons, bo z dołu widać było tylko jeden. Powiedział, że się zatrzyma. Miałem 15 sekund, iconic view jakby to Amerykanie powiedzieli.
I to tyle z Saint Lucia. W planie miałem jeszcze zatoczki po drodze, jakiś fort i powrót wschodem wyspy, ale i tak jesteśmy zadowoleni, że tyle się udało zobaczyć po tym numerze Avisa... Ciekawe co na to ich centrala powie.
Jutro lecimy przez Saint Vincent na Barbados.
Saint Vincent i Grenadyny, bo tak nazywa się państwo nie było w naszej pierwotnej trasie. Kupując jednak bilety Liat na Barbados, pojawiła się opcja by za 15$ więcej polecieć z przesiadką na St. Vincent i mieć tam 5h. Efektywnie zatem 4h na zwiedzanie. Załatwiłem więc z lokalną firmą obwózkę prywatnym samochodem przez ten czas. Drogo, bo 120$, ale to była jedyna opcja by zobaczyć jak najwięcej.
Pierwsze widoki na St. Vincent od razu nas zachwycają. Jest górzyście, zielono i wszędzie kolorowe domki przyklejone do wzgórz. Widać, że jest tu dużo bardziej bogato niż na St. Lucia. Przejeżdżamy przez stolicę Kingstown obserwując targ i dwa stare kościoły. Dojeżdżamy do fortu Charlotte, który góruje nad miastem. Fort co prawda jest niewielki, ale widoki stamtąd na zatoki oraz na Grenadyny jest przepiękny. Dalej malowniczymi drogami jedziemy do Layou, wioski rybackiej, gdzie jest równie ładnie. Zatrzymujemy się także w Barriouallie. Na koniec Wallilabou Bay, czyli miejsce gdzie kręcili Piratów z Karaibów. Jest tu piękne zatoczka i trochę gadżetów z filmu - flagi, trumny, szubienica, itd. Szkoda, że nie było żadnego statku, ale sama zatoczka jest fantastyczna. Szukamy jeszcze małego wodospadu, ale jest on naprawdę mały. Nasz przewodnik nie wiedział też nic o petroglifach z Layou, pewnie tak samo małe - kilka napisów na kamieniach. Jak się dowiedział o miejscowych to musieliśmy już niestety wracać. Na lotnisko jedziemy drogą przez Mesopotamia Valley, pięknej doliny otoczonej szczytami, gdzie uprawia się większość owoców na wyspie.
I to wszystko. Szkoda, że zabrakło czasu na duże wodospady oraz wulkan, a także malutkie wyspy z archipelagu Grenadyn. Może kiedyś wrócimy. Zdecydowanie jednak było warto tu przyjechać.
Po wspaniałych kilku godzinach na Saint Vincent, wsiedliśmy w małego ATR linii LIAT na Barbados. Po 45 minutach wylądowaliśmy na płaskiej jak się z góry wydawało wyspie. Lotnisko jest tu dużo większe niż na innych wysepkach, widać m.in. jumbo jety British Airways, zwiastujące chmary hotelowych turystów. Odbiera nas z lotniska właściciel naszego apartamentu i jedziemy najpierw do sklepu, a potem do jego miejsca. Ruch jest lewostronny, a poza tym czujemy się jak w USA, np. jak na Guam. W oczy rzucają się też nowe osiedla domków z betonu, odporne na huragany. Ohydztwo.
Do apartamentu zajeżdżamy już po zmroku i niestety mimo dobrych ocen na bookingu, jest dość brudno. Pościel czysta, ale kibel, prysznic i kuchnia dość lepiąca. No nic, jakoś dwa dni przeżyjemy. Właściciel zabiera nas jeszcze do Oistins na grillowaną rybę. Knajpa jest ala fast food – pan stoi i grilluje, siada się przy stołach z ceratą i je z plastiku. Natomiast jedzenie jest super i kosztuje 15$ za danie, więc dość przystępnie.
Następnego dnia o 8.30 rano przyjeżdża umówiony wcześniej samochód ze Stoutes. Gościu jest punktualnie. Za małe Kia płacimy z ubezpieczeniem prawie 100$. Drogo. Zbieramy się i jedziemy najpierw do Harrison’s cave. Jest dość pusto, płacę w kasie za bilety i dopiero się zorientowałem, że to prawie 300 złotych. Zabolało. Show też typowo amerykańskie. Najpierw oglądamy film o tym jak powstał Barbados i wyspa. Geneza jego jest inna niż pozostałych Wysp Zawietrznych, które mają pochodzenie wulkaniczne. Barbados ma pochodzenie sedymentacyjne i został wypiętrzony. Do jaskini zabiera nas melex, gdzie wychodzi kilkanaście osób. Po jaskini jeździ się zatem samochodzikiem, a nie chodzi pieszo jak po każdej innej. Formacje skalne są jednak w wielu miejscach bardzo imponujące i stwierdziliśmy na koniec, że trochę się obrobiła i nie jest to strata pieniędzy.
Po jaskini pojechaliśmy na północ na sam kraniec do Animal Flower cave. Wybrzeże tutaj jest poszarpane, strome i są ogromne fale. Wszystko ogólnie robi fantastyczne wrażenie i spędzamy tutaj trochę czasu chodząc po wybrzeżu. Potem przemieszczamy się na wschodni kraniec wyspy i zatrzymujemy w kilku miejscach widokowych. Drogi są tu bardzo złe, jedzie się często po 40 km/h. Ogólnie na Barbadosie poza główną drogą na południu reszta jest w fatalnym stanie. Ciekawe wybrzeże jest też na Batsheba oraz przy East Point Lighthouse.
Po południu zajeżdżamy jeszcze do Oistins i jedziemy południową drogą do stolicy. Chcieliśmy zobaczyć fort, ale Hilton zabudował tam całe wybrzeże. Stolicę celowo omijamy, bo to tylko korki.
Rano lecimy na Dominikę. Barbados jest ok, ale trochę mniej ciekawy niż wyspy, które do tej pory widzieliśmy.
Na Dominice lądujemy o 10 rano. Dużo obiecywałem sobie po tej wyspie, jednak huragan Maria zostawił na niej 3 miesiące temu totalne spustoszenie i nawet nie wiedzieliśmy czy uda się coś zobaczyć. Jeszcze miesiąc temu jak sprawdzałem noclegi to był komunikat, że wyspa nie przyjmuje turystów. Z lotniska miał nas odebrać kuzyn właściciela apartamentu, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg, jednak nikogo nie było. Dzwonię więc i gościu się pomylił, bo myślał, że odwołałem nocleg. Odwołał jednak ktoś inny. Bardzo przepraszał i powiedział, że już kuzyna wysyła. Czekaliśmy na niego 1.5h do 12. Powiedział, że w zamian będziemy mieli jego mieszkanie za darmo.
Już przy lotnisku widać było niszczycielską siłę huraganu. Wszystkie drzewa miały oberwane korony i liście, zostały tylko pnie. Wyglądało to strasznie. Jadąc 1.5h do naszego apartamentu, byliśmy w totalnym szoku. Dominika to dżungla, a nie widzieliśmy żadnego normalnego drzewa, wszystko wyłamane. Przy drogach pełno kamieni i błota, mosty pozrywane, kable od elektryczności wiszące i leżące, słowem, krajobraz rozpaczy. Pomimo 3 miesięcy od huraganu, dużo nie zostało naprawione. Elektryczności poza stolicą i drugim głównym miastem dalej nie ma. W naszym domu chodzi generator i powiedzieli, że prąd naprawią może za pół roku.
Wynajmujemy samochód od właścicieli za 50$/doba i jedziemy do stolicy. Tutaj już trochę jest ogarnięte, ale dalej widać zniszczenia. Ogólnie jest bardzo afrykańsko. Nie mogliśmy znaleźć nigdzie otwartej restauracji. Jak coś było otwarte to nie mieli jedzenia, a tylko picie. Znaleźliśmy jedną, gdzie było mnóstwo ludzi i nie było menu. Serwowali kilka rzeczy co było. Poszliśmy jednak obok do jakiejś pizzerii. Chciałem wybrać pizzę, roti lub kanapki, ale pani powiedziała, że mają tylko kilka pizz na kawałki i można tylko je brać. Wzięliśmy zatem co było i zjedliśmy. Brak jedzenia to zatem drugi problem. Potem nam właściciel opowiadał, że przed i po huraganie była godzina policyjna, bo ludzie kradli ze sklepów i wynosili wszystko co się dało.
Następnego dnia rano ruszyliśmy na zwiedzanie. Zaczęliśmy od Emerald Lake Pool. Jakoś udało się tam dojechać, ale na miejscu zastała nas zamknięta brama. Przeszliśmy jednak bokiem i szlak pod wodospad był trochę oczyszczony. Na tyle, że udało się dojść na sam dół. Wodospad ma kilkanaście metrów i spada do naturalnego basenu, gdzie zapewne można się wykąpać. My jednak poprzestaliśmy na widokach. Cała dżungla obok była totalnie zniszczona i wszystko robiło przygnębiające wrażenie.
Następny przystanek to Trafalgar Falls. Nie ma żadnych znaków i mapka prowadziła po strasznych dziurach, ale w końcu dotarliśmy. Na miejscu 3 osoby sprzątały parking, był też pan rozdający ulotki. Mówił, że już się prawie ogarnęli, została do sprzątnięcia tylko lawina błotna. Trafalgar Falls robią wrażenie. Są to dwa spore wodospady przedzielone pionową skałą. Jeden nazywa się tata, drugi mama. Podziwiamy przez chwilę i wracamy. Niedaleko jest Titou Gorge, wąski wąwóz, przez który można przepłynąć pod wodospad. Nawet chciałem przepłynąć, ale woda była dość zimna i było głęboko. Tutaj też zaczyna się szlak na Boiling Lake, czyli słynne gotujące się jezioro. Szlak ma 3h w jedną stronę i trochę żałuję, że go odpuścimy. Przeszedłem 10 minut w górę by porobić kilka zdjęć wąwozu, ale ciężko było coś zobaczyć, ze względu na powalone drzewa.
Po obiedzie w KFC i pizzerii, gdzie znowu były dzikie tłumy, pojechaliśmy na południowo-zachodni kraniec wyspy do Scott’s Head. Tam to dopiero widać masakrę zniszczeń. Cała wioska jest totalnie zniszczona. Rozmawiałem trochę z mieszkańcami i powiedzieli, że to bardziej woda niż wiatr dokonała zniszczeń. Pytałem się czy nikt nie pomaga sprzątać, a oni, że przecież jest posprzątane. Szok, bo była tam totalna rozpierducha. Samo Scott’s Head to wyspa, która została połączona groblą z lądem. Z góry rozpościera się przepiękny widok na poszarpane wybrzeże Dominiki.
Ogólnie szok, że wszystko jest tak zniszczone.
Drugiego dnia jedziemy na spokojnie do Portsmouth, drugiego największego miasta. Obok jest Fort Shirley, który jest bardzo dobrze zachowany. Rozpościera się stąd piękny widok na zatokę. Chcieliśmy przejść szlakiem, ale wszystko było zarośnięte. Powoli wracamy do naszego apartamentu, pakujemy się i o 14.30 wyjeżdżamy na lotnisko. O 16 tam jesteśmy. Odprawa przebiega spokojnie i czekamy na samolot. O 17, gdy mieliśmy odlatywać, przyszła pani i powiedziała, że nasz lot jest odwołany... Eh...
Pakujemy się zatem w busa i jedziemy 1.5h z powrotem do Roseau do Fortu Young, najlepszego hotelu w Roseau. Jemy sporą kolację i dopiero jutro o 13 mamy odlot. Udało mi się przełożyć samochód na Gwadelupie, ale po francusku z właścicielką apartamentu nie udało mi się dogadać. Ani słowa nie mówiła po angielsku. Zobaczymy czy nie będzie problemów jutro.
Z lotniska wiozą nas z powrotem do Roseau do hotelu Fort Young, najlepszego miejsca na Dominice. Hotel jeszcze odnawiają po huraganie, ale nasz pokój jest super. Idziemy też na świetną kolację, bo w tym hotelu jedzenia jest pod dostatkiem, a że linia lotnicza płaci to można poszaleć. Rano tak samo na śniadaniu i o 9.30 wyjeżdżamy na lotnisko. Nasz lot jest o 12.15 i tym razem odlatujemy o czasie. Lot trwa 15 minut, a tyle zachodu z jego odwołaniem. Bierzemy samochód z Keddy (Hyundai i20) i jedziemy obok do Carrefoura coś zjeść i kupić jedzenia na najbliższe 2 dni, bo przecież święta.
Na miejscu spotykamy się z kobietą i omawiamy wszystkie warunki z pomocą translatora z ipada :). Mamy pokój w budynku wakacyjnym, jest ciasno, ale jest kuchnia, taras i co trzeba. Idziemy jeszcze na wielki basen i oglądamy pobliską plażę. Dzisiaj pojechaliśmy na drugą część - Basse Terre. Najpierw do jednego wodospadu Moreau, gdzie asfaltowa droga przerodziła się w kamienistą. Trochę jechaliśmy, ale w końcu postanowiliśmy zawrócić. Niestety podczas powrotu ześlizgnąłem się z krawędzi drogi i przerysowałem bok samochodu o niski betonowy murek. Oj będą problemy. Jedziemy dalej do wodospadu Corbet. Tu zostawiamy samochód i idziemy 30 minut na szlak. Wodospad jest bardzo ładny, ale nie da się podejść pod niego samego. Gdy dochodzimy do parkingu, z punktu widokowego odsłania się drugi wodospad, bo to są dwa jeden nad drugim. Reszta wulkanu niestety jest pod chmurami. Jedziemy mimo to dookoła do drogi na wulkan i tam też idziemy szlakiem 30 minut. Dochodzimy do miejsca, gdzie zaczynają się chmury i wracamy. Szkoda widoków. Można jednak popatrzeć w stronę morza i to wygląda super. Wracamy 100 km na kwaterę i resztę wieczoru spędzamy tutaj. Jutro jeszcze cały dzień zwiedzania i o 21.30 wracamy do domu.
Ostatniego, jak się nam wydawało dnia na Gwadelupie, zaczynamy od zwiedzania Grande Terre. Najpierw na wschodni kraniec wyspy Pointe des Chateaux, gdzie jest po prostu przepięknie. Strome skały, widoki na pobliskie wysepki, klify, ogólnie jest super i spędzamy tu ze 2 godziny. Można wynająć loty małym helikopterem, ale tylko dla jednej osoby jest miejsce, więc nasz synek sam by nie mógł polecieć. Następnie jedziemy na północny kraniec do Pointe de Grande Vigie, gdzie też są super klify i widoczki, choć trochę mniej spektakularne niż na wschodzie. Widzieliśmy jak idzie burza od oceanu i musieliśmy szybko uciekać do samochodu. Potem jedziemy na Basse Terre do Deshaies, ale nic ciekawego. Potem pod Pigeon Island na zachód słońca. Dostajemy w międzyczasie sms, że nasz lot jest o godzinę opóźniony.
Gdy czekaliśmy na przelot to usterka techniczna dalej nie była usunięta. Przekładano wylot na północ, potem na 1 w nocy, a o 2 w nocy w końcu zdecydowali, że lot odwołują. Ponad 300 osób rzuciło się na bagaże i obsługę. Na szczęście byłem jednym z pierwszych i szybko wywalczyłem hotel. Jeszcze autobus i o 4 rano położyliśmy się spać. Nowy przelot miał być na 17. Przyleciał nowy samolot po nas. W końcu o 18.30 dopiero wylecieliśmy i znowu myślałem, że pogrzebaliśmy przesiadkę. Na Orly biegiem udało się zdążyć na autobus, a na CDG byliśmy 40 minut przed odlotem. Udało się zdążyć i o 12 wylądowaliśmy w Warszawie. Długo więcej nie polecę Air France.