Gdy w grudniu dowiedziałem się o spotkaniu służbowym w Sevilli, od razu kombinowałem jak tu zahaczyć o Gibraltar. Nigdy nie składało mi się by tam polecieć, a teraz okazja była znakomita. Jako, że do Omanu poleciałem sam to pomyśleliśmy, że teraz polecimy we trójkę, a mój dzień pracy Monika z Konradem sami sobie zagospodarują. Dolecieć do Sevilli to sztuka więc zdecydowaliśmy się na przelot Norwegianem do Malagi bo bilety były po niecałe 500 złotych od osoby. Lecimy w niedzielę wieczorem. Samolot bardzo wygodny, fotele jak w Lufthansie i nie ma ciasnoty typowej w innych tanich liniach. Dolatujemy przed północą, wynajmujemy BMW 118d i siup do pobliskiego Holiday Inn Express na nockę. Fajny pokoik za 50 euro.
Jasno robi się dopiero przed 9 i tak wyjeżdżamy w stronę Gibraltaru. Idzie nam dość sprawnie płatną autostradą, które tu w Hiszpanii są chyba jeszcze droższe niż w Polsce. Skałę Gibraltaru zauważyłem już na 40 km przed granicą. Wznosi się na 411 m npm i robi wrażenie. Na granicy na szczęście nie było kolejki i udajemy sie na darmowy parkng pod kolejką. Tutaj klops bo wszystko jest zajęte. Co gorsza nikt stąd nie wyjeżdża więc postanawiamy poszukać czegoś gdzieś indziej. Przeważnie jest to wyzwanie w takich miejscach ale udaje się dość sprawnie. Wsiadamy w kolejkę i za ok. 15 euro kupujemy bilety na górę. Jest piękny dzień, więc widoki oszałamiające. Widać pięknie skałę, port i Afrykę. Zaraz też spotykamy mieszkające tu małpki. Konrad ma niezłą z nimi zabawę. Bez krępacji dotykają nas, a nawet wskakują na bark :). Chodzimy trochę po stromych tutejszych uliczkach, zaglądamy do jaskini oraz zobaczyć armatę. Po 2h zjeżdżamy na dół na obiad, a potem jedziemy dookoła półwyspu z kilkoma przystankami i w pełni usatysfakcjonowani jedziemy do Sevilli.
Gdy ja spędziłem cały dzień na spotkaniach to Monika zabrała Konrada na cały dzień do Kadyksu. Ponoć piękne miejsce, ale nie dane mi go było zobaczyć. Natomiast wczoraj wracając do Malagi zahaczyliśmy o tzw. Pueblos Blancas czyli małe białe miasteczka w górach. Najpierw odwiedzamy Zaharę, pięknie położoną na stoku z zamkiem na szczycie. Obok jest sztuczne jezioro i wraz z widokiem na okoliczne góry wygląda to wszystko przepięknie. Następnie serpentynami górskimi jedziemy do Grazalemy, która jest równie fajna. Spacerujemy po wąskich uliczkach, oglądamy białe domy i odpoczywamy w knajpce ze świetnym lokalnym jedzeniem. Na deser Ronda, czyli jedno z najsłynniejszych miejsc z powodu specyficznego mostu zbudowanego na szczycie pionowego wąwozu. Idziemy w dół ile się da i podziwiamy cudo natury i ręki ludzkiej w jednym miejscu. Siadamy jeszcze na tradycyjne tapas i czas wracać do Malagi.
Organizując spotkanie w lutym w Chicago byliśmy pewni mega zimy. Kiedyś pod koniec stycznia było poniżej -20 stopni i ogromny wiatr. Prognozy przed spotkaniem zapowiadały się całkiem nieźle, a przed samym wyjazdem okazało się, że owszem będzie 20 stopni, ale na plusie.
Firma od tego roku płaci za premium economy na długich lotach, więc przy cenie 4500 złotych i bezpośrednim przelocie, LOT nie ma konkurencji. Serwis oraz fotel jest na całkiem wysokim poziomie, ale rozkład niestety do bani. Wylecieliśmy o 17, przylecieliśmy o 20 miejscowego czasu. Próbując nie spać w samolocie, rozłożyło mnie całkiem, padłem zaraz po przyjeździe do hotelu, ale obudziłem się już o 3 rano. Kolejnego dnia trzymało mnie podobnie, więc opuściłem większość wieczoru towarzyskiego. W środę zacząłem się przestawiać, ale w czwartek trzeba było już wracać. Trzeba było też czekać do 22 na przelot. Zrobiłem ostatnie zakupy, a potem przesiedziałem w zatłoczonym saloniku SAS.
Marzec raczej bez lotów, chyba, że Konradka gdzieś zabiorę. A w kwietniu na święta kupiliśmy Cluj w Rumunii! :-)