Z Lesotho wyjechaliśmy bezproblemowo i pojechaliśmy w stronę Golden Gate Highlands National Park. Zameldowaliśmy się we wspaniałym Kiara Lodge, gdzie mieliśmy do dyspozycji piękny ośrodek z basenem. Monika z Konradem zostali na zabawę, a ja pojechałem na 2h do parku. Widoki tutaj są nieziemskie - pionowe skały w różnych kolorach.
Szkoda było się stąd ruszać, ale Drakensberg nas wzywał. Następnego dnia dojechaliśmy do szlaku na Sentinel Peak. Ostatnie kilka kilometrów droga jest tak fatalna, że naszym samochodzikiem nie dało rady przejechać. Musieliśmy wynająć terenówkę z miejscowego hotelu za 270 randów w obie strony. Sentinel z tej strony to pionowa skała ze szczytem jak stół. Z drugiej strony jest częścią słynnego amfiteatru, gdzie wybieramy się kolejnego dnia. Idziemy 1.5h w górę i dochodzimy do punktu widokowego skąd rozpościera się przepiękny widok na środek amfiteatru. Idziemy dalej w stronę drabinek. Jednakże jak do nich doszliśmy to usłyszeliśmy grzmoty i zaczęło kapać. Sam szybko wszedłem na górę, ale szlakiem trzeba było iść jeszcze dalej z godzinę by dojść do wodospadu Tugela od góry. Z powodu tej pogody postanawiamy wracać. Była to świetna decyzja, bo zaczęło dość mocno padać, a ze szlaku zrobiłą się rzeka.
Oddaliśmy bluzę Konradowi, więc on oprócz butów był prawie suchy, a my dość zmoknięci. Terenówka zaraz po nas przyjechała i pod hotelem już nie padało więć się przebraliśmy w suche ciuchy. Na nocleg dojeżdżamy na przełęcz blisko amfiteatru.
Kolejny dzień rano jest piękna pogoda, a my mamy tylko 30 km do parkingu pod amfiteatrem. Z daleka już wszystko pięknie widać - chyba jeden z piękniejszych górskich widoków, jakie w życiu widziałem. Idziemy trochę na szlak w kierunku wąwozu Tugela, ale po niecałej godzinie młody wymięka. Wczoraj pięknie przeszedł 4h, a dzisiaj już niestety gorzej. Monika decyduje się z nim wracać, a ja idę dalej 45 minut w górę. Robię piękne zdjęcia z bliska, ale do wąwozu miałbym jeszcze godzinę, więc też postanawiam wracać. Na nocleg zajeżdżamy do rancza Afrykanera i na szczęście już po rozpakowaniu rozszalała się przeogromna burza, z której potem nawet spadł grad. W nocy też ostro padało.
Suazi, lub inaczej Swaziland, lub jeszcze inaczej Eswathini to kolejne małe państwo na naszej drodze. Wjechaliśmy bez problemu. Spodziewałem się czegoś w stylu Lesotho, a tu od granicy autostrada, ładne domy, żadnych blaszaków i ogólnie jakoś tak dość bogato. Jedynie nasz guest house w Manzini był taki sobie. Chyba najmniejszy i najgorszy pokój na naszej trasie. Pierwszego dnia tylko zajechaliśmy coś zjeść do pobliskiego centrum handlowego, bo przejechaliśmy dzisiaj prawie 500 km.
Drugiego dnia ruszyliśmy do niewielkiego parku narodowego, gdzie ponoć można pooglądać białe i czarne nosorożce. Byliśmy tam 9.30, a park otwierali o 10. Jednak przed 10 gdy przyjechał ranger to powiedzieli, że swoim samochodem nie można zwiedzać. Trzeba jechać ich samochodem na cały dzień i z ich wyżywieniem i cena stała się kosmiczna. Zawróciliśmy zatem i pojechaliśmy do jednej z wiosek - cultural village, gdzie udało nam się załapać na wspaniały występ miejscowych, którzy śpiewali i tańczyli prawie godzinę. Potem obejrzeliśmy wioskę - tradycyjne chaty. Po obiedzie w stolicy Mbabane, zameldowaliśmy się w nowym miejscu - u starego Anglika, który wynajmował część domu. Kiepski jednak był też stan tego. Po południu pojechaliśmy jeszcze na Sibebe Rock - czyli ogromną granitową skałę. Robi wrażenie. Szlak na górę to niestety godzinka, a młody dawał się już nam we znaki. Pooglądaliśmy więc z dołu.
Niecałe 300 km od Suazi leży Blyde River Canyon. Zawsze to był dla mnie must see w RPA. Dojechaliśmy do Graskop wczesnym popołudniem i ruszyliśmy na zwiedzanie. Obejrzeliśmy wodospady, gdzie spotkaliśmy Polaków, a potem ruszyliśmy w stronę skały Pinnacle. Faktycznie przypomina ananasa. Wąwóz skalny jest spory, a wodospady i rwąca rzeka robią dodatkowe wrażenie. Następnym punktem był Gods window. Tutaj niestety naszła już spora mgła od dołu i niestety nie za bardzo była szansa obejrzeć ten wąski kanion. Odpuszczamy więc następny punkt i idziemy wcześnie spać.
Następnego dnia ruszamy od razu na górę kanionu. Najpierw oglądamy Burkes Potholes, gdzie wąwozami i meandrami rzeka Blyde wgryza się w skały. Miejsce naprawdę robi wrażenie. Następny punkt to widok z góry na wielki kanion - także super. A na koniec coś najlepszego, czyli Three Rondavels - trzy ogromne walce skalne, które są po prostu fantastyczne. Top widoków, jakie widziałem na świecie. Nie chcieliśmy odpuścić tego miejsca, więc pojechaliśmy dalej na teren resortu, gdzie po zapłaceniu 50 randów od osoby poszliśmy na szlak. Przedzierał się on jednak ostro przez dżunglę, więc po kilkunastu minutach zawróciliśmy. Pojechaliśmy na górny view point i stamtąd widok na Three Rondavels po prostu nas oniemiał. To chyba jest najlepszy punkt widokowy.
W ośrodku spędzamy jeszcze trochę czasu, jemy lunch, Konrad pływa w basenie i po południu spokojnie przez Berlin Falls wracamy do Graskop. Co za fantastyczne ukoronowanie naszej wycieczki.
Jutro tylko powrót do Johannesburga, ale może na 1-2h uda się pozwiedzać Pretorię.