Praga to mój pierwszy przystanek w drodze do Nowej Zelandii. Miałem opcję wylecieć wieczorem i mieć tylko 1.5h na przesiadkę (na oddzielnej rezerwacji) albo polecieć rano, nie ryzykować i zwiedzić jeszcze raz Pragę. Postanowiłem nie ryzykować, więc o 7:15 LOT zabrał mnie do stolicy Czech.
Lot trwał tylko 55 minut, za friko jak zwykle woda i prince polo. LF w Y prawie max i nawet ktoś tam był w C. Po wylądowaniu kieruję się do informacji zapytać czy jest przechowalnia bagażu. Okazuje się, że jest i kosztuje 120 koron za sztukę na dobę. Oddaję więc i walizkę i plecak wyciągając jedynie aparat. Mój plecak jednak jest ciężki i bardzo dobrze, że go nie wziąłem. Kupuję 2 bilety 90 minutowe na public transport i autobusem 119 dojeżdżam do metra, które zabiera mnie na Stare Miasto.
O 10 godzinie wszystko dopiero się budzi. Do tego niedawno padało, więc jest mało ciekawie. Ogólnie jest dość zimno, więc cały czas polar i softshell musiałem mieć na sobie. Odwiedziłem Stare Miasto, z kościołami i zegarem Orloj, mega zapchany Most Karola. Potem udałem się na Małą Stranę i Hradcany. Można podziwiać ładne widoki z góry. Chciałem pójść na Złotą Uliczkę, ale zrobili bramki i się płaci. Najtańszy bilet w pakiecie to 250 koron, ale kolejki takie, że i tak nie miałbym czasu. Poza tym widziałem już to miejsce i odpuściłem. Generalnie masakra z tymi tłumami, choć jak byłem pierwszy raz 15 lat temu to było podobnie. Siadam jeszcze w jednej z knajpek na czeskie jedzenie i czas powoli zwijać się na lotnisko. Zaraz lot do Wiednia i dalej do Bangkoku, gdzie udało mi się dostać za friko miejsce przy wyjściu awaryjnym.
Zdjęcia z Pragi już wrzuciłem do galerii.
O 21:20 wyleciałem z Pragi do Wiednia. Jak przyszedłem do bramki w Pradze to myślałem, że to jakiś błąd. Na locie PRG-VIE na Q400 było łącznie 5 osób!!! Najmniejszy LF jaki w życiu spotkałem. Chyba miałem furę szczęścia, że ten samolot w ogóle poleciał. Pewnie musiał wracać do bazy na noc. Może też sporo osób przyleciało nim do PRG i dlatego całej rotacji nie odwołali.
Na locie do BKK nie było już tak różowo. Na szczęście miałem wyjście awaryjne przy oknie w 777 i nikogo na środkowym miejscu. Rozejrzałem się po samolocie i jakkolwiek sporo miejsc było pustych, to jednak ani jednej czwórki lub trójki by się położyć. Nie znoszę takich wielkich kloców jak 777, ale byłem tak zmęczony, że przespałem cały czas pomiędzy serwisami. Po starcie dali burger-kurczak z ziemniakami i sałatką. Ciastka czy sera nie było. Wziąłem jeszcze łiskacza z kolą na lepsze spanie i zaległem. Spałem do godziny przed lądowaniem, kiedy to podali panini (zjadliwe).
Na lotnisku w BKK pierwsze kroki skierowałem do transfer center. Okazuje się, że żeby dostać się do transfer center na loty międzynarodowe Thai to musiałem przejść kontrolę, a do niej wpuszczali tylko z boarding passami. Powiedziałem, że ja nie dostałem na następny lot i dlatego muszę iść do transfer center. Pani poprosiła o wydruk biletu. Na szczęście miałem, ale co jakbym nie miał? Normalnie nie drukuję. Puścili mnie zatem i w transfer center ładnie proszę o miejsce przy wyjściu awaryjnym. Pani gdzieś dzwoni i mi je przydziela. Jupi! Tym razem od przejścia, ale to nie rzutuje :-). Idę do pobliskiego Royal Silk Lounge i na pytanie o prysznic, mówią, że jest w saloniku w skrzydle C (ja byłem w D).
Po 4h przerwy w saloniku udałem się na lot Thai BKK-AKL. Z saloniku ze skrzydła C do skrzydła E szedłem chyba ze 20 minut! Lotnisko jest mega wielkie i są ogromne tłumy. Zajrzałem do sklepu Samsonite po walizki, ale ceny po 1000-1700zł skutecznie mnie ostudziły (kto to im kupi?). 777-200 napakowany do granic możliwości. Ja zajmuję miejsce 50H, czyli od przejścia przy awaryjnym. Thai ma dużą lukę w numeracji między C a Y i stąd mogłoby się wydawać, że takie odległe rzędy. Jestem wyspany, wypoczęty i po prysznicu, także o spaniu na tym 11-godzinnym locie mogłem zapomnieć. Stewki w Thai mają świetne stroje (sorry, brak zdjęć), ale mnie się wydaje, że muszą być one trochę nie wygodne. No i te sztuczne kwiaty doczepiane do bluzki. Na obiad dostaję kawałek kurczaka z ziemniakami i próbuję oglądać co się da na PTV. Strasznie mi się dłużyło te 11h, a du*a przyrosła mi do siedzenia. Kręciłem się w każdą stronę i czekałem tylko na koniec tego lotu. Dość często targały nami także turbulencje. Na śniadanie dostałem nieśmiertelną jajecznicę, parówkę i coś zielonego + owoce i jogurt. Z wielką ulgą opuściłem samolot. Kolej na immigration. Trzeba było wypełnić kartkę, że nie ma się żadnego jedzenia i oficer zapytał czego na tak krótko przyjechałem. Potem jeszcze prześwietlanie bagażu i drugi oficer dopytuje jeszcze raz czy na pewno nie mam żadnego jedzenia. Jak mnie w końcu puścili to już była prawie godzina mojego boardingu na lot do CHC. Szkopuł w tym, że terminal krajowy jest 10 min pieszo od międzynarodowego. Biegnąc z tą moją zepsutą walizką spociłem się jak świnka, ale na czas dotarłem. Lot do CHC na Air New Zealand to już wisienka na torcie. Siedziałem przy oknie i przy pięknej pogodzie obserwowałem Alpy Południowe i Górę Cooka - super widoki!
Szybciutko po przylocie udałem się do wypożyczalni po mój samochód i dostaję Daihatsu Sirion z przebiegiem 200kkm (a miał być taki nowszy samochód). Trochę już trup, ale ma automat, więc przynajmniej mogę się skupić tylko na jeździe lewą stroną ;-). Pojechałem do hotelu - koniecznie chciałem na pierwszą noc dobry hotel by dobrze wypocząć, zameldowałem się, zapłaciłem 100NZD i... stwierdziłem, że nie jestem jeszcze tak zmęczony, a dzień piękny więc pojadę do Akaroa. Najpierw droga przez miasto, potem płaska, a potem zaczynają się takie serpentyny, że Tour de France by się nie powstydził. Kilka razy, szczególnie przy powrocie miałem już takie sekundowe utraty świadomości ze zmęczenia, więc się zatrzymywałem na 5 minutową drzemkę i jechałem dalej.
Pierwsze wrażenia z NZ boskie, oby dalej pogoda dopisała
Drugi dzień w Nowej Zelandii przywitałem o 4 rano (w sumie i tak nie tak źle jak na 10h let laga), ale przeleżałem do 6.30, bo i tak ciemno było. Świtać zaczęło po 7, a ja konsumowałem śniadanie kupione wczoraj w supermarkecie. O 7.30 wyjechałem w stronę Arthurs Pass. Plan na dziś to także Park Paparoa. Łącznie ok. 300km. Z Christchurch wyruszam jeszcze we mgle. Kilkadziesiąt km od miasta mgła gęstnieje, jest jakiś znak na punkt widokowy, ale oczywiście nic nie widać. Trochę byłem już zaniepokojony, lecz nagle jak za dotknięciem wróżki ukazały się piękne góry. Od tej pory miałem piękne słońce! Droga wije się w górę i w dół, a ja zahaczam o pierwszy krótki szlak zwany Castle Hill, gdzie są porozrzucane wapienne skały robiące niezłe wrażenie. Potem zaczyna się właściwy odcinek Great Alpine Road i widoki wyrywają z butów!
Dojeżdżam do wioski Arthurs Pass i zachodzę do Visitors Center. Chciałem się upewnić, że szlak, który wybrałem polecają, ale oni go akurat nie polecali, a wskazali dwa inne. Pierwszy półgodzinny to Devils Punchbowl, prowadzący do wodospadu. Szkoda, że wodospad jest oświetlany przez słońce dopiero po południu, ale nie ma co narzekać. A drugi szlak to Bealey Valley, który był bardzo fajny. Szlaki są ogólnie bardzo dobrze przygotowane. Wszystkie drewniane konstrukcje mają siatki by zapobiegać poślizgom. Na końcu tego szlaku jest piękny widok na najwyższą okoliczną górę oraz na rzekę
Po kanapce w Subwayu w Greymouth i ruszam w stronę Paparoa National Park zatrzymując się co chwila podziwiając zachodnie wybrzeże. Są piękne skały i ogromne plaże. Super widoki mimo sporej już ilości chmur. Dojeżdżam do Pancake Rocks, czyli jak nazwa wskazuje skał naleśnikowych. Co jest piękne to to, że wszystko jest za darmo. Obchodzę więc szlak, na którym jest kilka punktów widokowych z jednym najbardziej znanym, gdzie sporo tych naleśnikowych skał ma w oddali piękne wybrzeże. Bardzo ładnie. W pobliskim Visitors Center polecają jeszcze dwa szlaki. Pierwszy to Pororari River, ale nie rzuca za bardzo na kolana - idzie się wzdłuż rzeki, ale głównie lasem. A drugi to Truman Track, który prowadzi do pięknej plaży z wyrzeźbionymi skałami.
Tyle dałem rady dziś, wracam na nocleg koło Greymouth. Miejsce było otwarte i puste i zobaczyłem kartkę, że mnie witają i wisiał klucz. Pokój family z łazienką, ale oczywiście zajmę tylko 1 łóżko. Cena 70NZD, więc przyzwoicie. Grzeję w pokoju bo zimno, przydaje się też podgrzewana mata pod prześcieradłem (super sprawa).
Mimo dwóch piwek na wieczór i pójścia spać po 21, budzę się o 2 i już koniec spania. Próbowałem jeszcze spać, ale nic to nie dało. Jet-lag jakby się powiększa. O 7.30 wyjechałem, dziś w planie dwa lodowce Franz Josef i Fox Glacier i dojechanie na nocleg do Haast. Rano gęste chmury, ale nie pada. Cały czas mija się mosty z jednym pasem ruchu, a jeden nawet dzielony z koleją. Jadę dalej, robi się coraz ładniej. Chmury coraz rzadsze i wychodzi nawet słońce! A miało dziś padać podobno. I jak tu wierzyć w prognozy... W końcu widzę z drogi lodowiec Franz Josef. Niestety jak dojechałem na parking to słońce schowało się za chmury. Tyle, że lodowiec dalej ładnie było widać. Mogłoby być co prawda niebieskie niebo, ale mogłoby być też gorzej. Nie ma co narzekać. Lodowiec topnieje w zastraszającym tempie, na obrazkach w porównaniu 2008 i 2012 widać sporą różnicę. Jak wracałem do parkingu to zaczął kropić deszcz.
Dojechałem 16km dalej w wioski Fox Glacier na następny lodowiec i wpadłem do jednej z knajp na Fish&Chips. Jak wyszedłem to już zaczęło mocniej padać. Z tutejszego punktu widokowego przy ładnej pogodzie można zobaczyć Mt Cook, a ja za dużo nie widziałem. Niestrudzony stwierdziłem jednak, że skoro tu jestem to pójdę zobaczyć Fox Glacier. Może coś będzie widać. Nałożyłem przeciwdeszczowe ciuchy i dotarłem. Widać było tylko jęzor lodowca, który także szybko topnieje. Pojeździłem w deszczu po okolicznych punktach widokowych i jeszcze widziałem górę jęzora.
Rozpadało się na dobre, regularna ulewa. Zostało mi ponad 100km do Haast i ruszam w drogę. Było już po 15 i moja wczesna pobudka dała znać o sobie, bo totalnie chciało mi się spać. Odludzie kompletne, kawy brak, więc postanowiłem zjechać na bok jak będzie jakaś zatoczka i przyciąć komara na chwilę. Jak chciałem tak zrobiłem. Zatrzymałem samochód, zgasiłem silnik, położyłem fotel i zasnąłem. Obudziłem się godzinę później, próbuję odpalić samochód i... rozrusznik tylko lekko jęknął. Dopiero teraz zauważyłem, że nie wyłączyłem świateł jak szedłem spać i rozładowałem akumulator! Na popych go nie odpale, bo automat, więc sięgam po telefon by zadzwonić po pomoc. Problem w tym, że nie było zasięgu!!! No to jestem ugotowany, jest już 17, za godzinę będzie ciemno, a ja utknąłem na środku zadupia. Wychodzę i idę łapać samochody, może ktoś zadzwoni do wypożyczalni jak złapie zasięg później w drodze. Rzadko tu coś jeździ, ale jechał jakiś stary Jeep, machnąłem i gościu się zatrzymał. Mówię jaka jest sprawa, a on spróbował sam jeszcze odpalić by się upewnić, że to akumulator. Wraca do samochodu, coś grzebie z tyłu i... wyciąga KABLE! Ha, jestem uratowany. Odpalamy przez kable i mogę jechać dalej! Ostatnie 70km szybko zleciało i już po zmroku zameldowałem się w hotelu w Haast.
Leje na masę, więc sprawdzam prognozy. W Wanace i Queenstown ponoć ma trochę przestawać padać przez kolejne 2 dni, więc warto jeszcze spróbować tam pojechać. Natomiast Milford Sound to 100% heavy rain przez następny tydzień i prawie to samo w Mt Cook National Park, tyle, że tu jeszcze ze śniegiem. Masakra. Nie mam po co tam zatem jechać, muszę zmienić plany i odwołać chyba 2 najpiękniejsze miejsca . Cóż, ryzyko wyjazdu poza sezonem. Będę musiał tu także w przyszłości wrócić... Z prognoz wynika, że tylko zachodnie wybrzeże i góry to taka masakra. Dunedin, Abel Tasman czy Christchurch mają ładną pogodę. Będę krążył tym samochodem, ale co zrobić. Z Queenstown pojadę do Dunedin i dalej do Abel Tasman, żeby jeszcze coś zobaczyć.
W nocy w Haast przeszła prawdziwa nawałnica. Obudziłem się na chwilę o 4.30, ale próbowałem dalej zasnąć. Nagle ktoś puka do drzwi. Pani mówi, że checkout jest do 10, patrzę na zegarek i jest 10.30. Heh, chyba przespałem jet-laga ;-)
Na zewnątrz panuje totalna masakra - wiatr i deszcz taki, że iść się nie da. Błyskawicznie się pakuję, biorę jedzenie i idę zrobić śniadanie. Spokojnie się nie spiesząc obserwuję to zjawisko pogodowe. Wygląda jak tropikalna ulewa, tyle, że trwa już prawie dobę. Nagle ta sama pani z recepcji podchodzi i pyta się w którą stronę jadę. Mówię, że do Wanaki. A ona na to, że lepiej bym się zbierał, bo często tę drogę zamykają w złe warunki pogodowe, a około południa ma przechodzić najgorszy moment.
Jadę więc na tyle, na ile wycieraczki pozwalają, co chwila mam też aquaplanning, a z gór na drogę lecą co chwilę prawdziwe wodospady. Niezły czad, ale lepiej by nic się z samochodem nie stało ;-). Do Haast Pass dojeżdżam po godzinie, a tu panowie w taką pogodę zamknęli na chwilę drogę i wycinają gałęzie. Współczuję im stać na zewnątrz.
Za przełęczą deszcz trochę zelżał, ale dalej mocno padał. Górski potoczek obok drogi to teraz prawdziwa wielka i rwąca rzeka, która potem przechodzi w Jezioro Wanaka. Obok majaczą się góry z obu stron. Musi być pięknie, ale dużo nie widzę...
W Wanace melduję się w hotelu o tej samej nazwie, a pani pyta dlaczego tylko 1 dzień. No to mówię, że z powodu pogody muszę spadać na wschód i północ by jeszcze coś zobaczyć. Pytam o prognozę, pani sprawdza i mówi, że nie będzie tak źle. Jutro w Queenstown ma być nawet słońce i lekki deszcz dopiero po 16! Ha, podniosła mnie na duchu. Sprawdzała jakiś lokalny serwis, który ponoć jest sporo lepszy od weather.com. Ten ostatni pokazuje deszcz trochę inaczej. Zobaczymy.
Mówi też, że mimo lekkiego deszczu warto jechać do Milford Sound, bo piękne wrażenie robią wtedy spadające wodospady. Na piątek prognoza jest tylko do południa i jest dość obiecująca. Może faktycznie warto tam pojechać i zaryzykować?
Siedząc w hotelu i myśląc, że tu spędzę czas do końca dnia, nagle przez okno widzę przebijające się słońce. Hmm, niemożliwe. Wychodzę błyskawicznie i stwierdzam, że może jednak warto pojeździć koło jeziora i może akurat coś się uda. Zabieram się w drogę prowadzącą do Mt Aspiring National Park. Góry tam są totalnie w chmurach, ale patrząc w stronę Wanaki jest całkiem ok. Widać trochę szczytów po stronie Wanaki. Niestety im dalej w góry tym bardziej pada. Nawet wręcz leje, wracam więc powoli w stronę Wanaki i zahaczam jeszcze o wąwóz jednej z rzek. Wróciłem do hotelu. Tu nie pada, ale zachmurzone. Zacząłem przeglądać zdjęcia z dziś i pomyślałem, że dzięki temu popołudniowemu wypadowi dzień wcale nie był stracony. Dochodzi wieczór i z mojego pokoju już prawie nie widziałem chmur. Wziąłem więc aparat i wybiegłem nad jeziorko i zobaczyłem Mount Aspiring w pełnej krasie! Po prawej jeszcze widać co prawda deszcz, ale zapowiada się nieźle. Sprawdziłem pogodę na jutro i do 16 powinno być ładnie. Także chyba zatem powrót do planów i jutro 4h trek do Rob Roy Glacier! Zobaczymy jak będzie z rana. Nastawiam budzik by znowu nie spać do 10.30 ;-)
Wstałem wcześnie i jeszcze przed świtem wymeldowałem się z hotelu. Chmur w Wanace nie widać, a ja ruszam ok. 60km wgłąb Parku Narodowego Mount Aspiring na szlak Rob Roy Glacier, czyli ponoć najładniejszy z okolicznych. Pierwsze kilometry mijam asfaltem, potem wstaje słońce, a droga przechodzi w gruntową. Ubita jednak całkiem nieźle, więc można lecieć 60-70kph. Nad Wanaką piękne niebo, ale nad Mount Aspiring niestety chmury. Coś tam się wyłania od czasu do czasu i po prawej widać nawet lodowiec. Stwierdzam, że jednak pojadę na ten szlak i zobaczę czy pójdę już na miejscu. Na drodze niespodziewanie jednak pojawiły się przeszkody - rwące strumienie. Jak to zobaczyłem to w życiu bym nie zdecydował się przejechać, ale w zasięgu wzroku widziałem inny samochód podobny do mojego, który przez to przejechał. Przejechałem i ja i pomyślałem, że w powrocie będę się martwił. I trafiam na kolejny strumyczek. Ci przede mną przejechali, jadę i ja. Potem był trzeci, czwarty, piąty i szósty potoczek. Na siódmym widzę, że samochód przede mną stanął po środku. Na poprzednich wszędzie były kamienie, a na tym był na środku piasek i gościu się totalnie wkopał i zapadł do połowy koła. Masakra. Samochód ani drgnie w jedną czy drugą, więc żadne pchanie na nic by się zdało. Nikt z nas nie ma też linki. Mierzyłem kilometry od drogowskazu jak wjeżdżałem na tę drogę, spojrzałem także na moją mapę w telefonie i stwierdziłem, że musimy już być bardzo blisko (max 1.5km) od końca drogi, gdzie zaczyna się szlak na Rob Roy. Mówię, że może pójdziemy i zobaczymy czy ktoś tam jest, kto by pomógł.
Chłopak zostaje, dziewczyna idzie ze mną. Dochodzimy do końca drogi, ale tam tylko parking, toaleta i kawałek wiaty. Krótka narada i dziewczyna mówi bym szedł na trek, a ona poczeka na pomoc od jakiegoś miejscowego (mijaliśmy jakichś niedaleko wcześniej). A jak nikt się nie znajdzie to ja wracając za 2h zabiorę jedno z nich samochodem i poszukamy kogoś. Cóż, trochę głupio tak się rozstawać, ale idę. Od wiszącego mostu jest 1h drogi do dolnego punktu widokowego na lodowiec. Niestety siąpi deszcz, ale stwierdziłem, że idę. Przetestuję ubrania i buty czy są faktycznie przeciwdeszczowe ;-). Szlak pnie się mocno do góry przez las, a obok płynie rwąca rzeka. Po 45 minutach dochodzę do lodowca. Leje już dość mocno. Na górny punkt widokowy jest jeszcze 30 min szlaku, ale stwierdziłem, że lepiej nie będzie, bo deszcz się zwiększa. Boję się też czy jak będę jeszcze czekał to czy przekroczę ten pierwszy najbardziej hardkorowy strumień.
Wracając spotkałem jakąś parę i zapytałem o tych co utknęli w wodzie przede mną. Powiedzieli, że ktoś już ich wyciąga. Odetchnąłem więc z ulgą. Jak wróciłem do samochodu to padało dużo mocniej niż jak wychodziłem, a przede mną jeszcze te wszystkie rzeki. Wszystkie jakoś przekroczyłem, ale ta ostatnia dla mnie była najgorsza. Wyszedłem, obadałem najpłytsze miejsce i rura przejechałem na sporej prędkości by nie utopić wydechu. Poszło! Dzielna biała strzała.
W Wanace zjadłem szybki lunch i ruszyłem w stronę Queenstown. Prowadzą do niego dwie drogi, dłuższa i łatwiejsza oraz krótsza i stroma. Oczywiście biorę krótszą. Wychodzi piękne słońce, a widoki są cudne. Melduję się w hotelu Rydger. Piękny, duży hotel przy waterfroncie z widokiem na jezioro. Kosztował tylko 90$ i oferuje piękne widoki na jezioro i okoliczne góry. Wypiłem kawę i wyszedłem z pokoju by załapać trochę widoków w słońcu. Niestety zaraz zaszły chmury. Zaraz zaczyna kropić. Pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie. Robię więc mały rekonesans i wracam do hotelu. Miasto jest typowo turystyczne, ale położone kapitalnie.
Jutro ma być zimniej, ale bez deszczu lub mało deszczu. Może uda się wjechać na górę gondolą i podziwiać widoki. Planuję też pojechać drogą do Glenorchy. Zostanę tu jeszcze jutrzejszą noc i dam szansę na poprawę pogody w Milford Sound, choć mało wierzę w powodzenie. Kolejne noclegi i plan będę układał z dnia na dzień patrząc co ma sens ze względów pogodowych.
Wstaję sobie na luzaka koło 8, wyglądam przez okno i... jupi! W nocy spadł w górach śnieg, więc już wiem, że będą piękne zdjęcia. Nie spodziewałem się natomiast, że tak PIĘKNE. Jako, że chmur jeszcze było sporo to zacząłem sprawdzać co jutro i zarezerwowałem nocleg w Invercargill i Dunedin na kolejne dni. Będę potem to przeklinał.Wychodzę po 9 i zastanawiam się co robić - zostać w Queenstown i wejść na 2 góry czy jechać do Glenorchy. W stronę Glenorchy widać było sporo ciemnych chmur, ale i tak postanowiłem najpierw tam pojechać, co zresztą okazało się świetnym pomysłem. Wychodzę z hotelu i od razu jest pierwszy piękny widoczek na Remarkables, czyli pasmo górskie widoczne z Queenstown. Jadę. Na przemian trochę deszczu, słońca i chmur. Rezultatem jest... tęcza! Im bliżej Glenorchy, tym robi się coraz ciekawiej - ośnieżone szczyty i chmury trochę ustępują. Blisko i w Glenorchy jest po prostu przepięknie. Nie dziwne, że ta droga jest w top5 najpiękniejszych dróg Nowej Zelandii. Jezioro jest turkusowe, jego czystość ponoć jest większa od wody w kranie...
Glenorchy to malutka miejscowość z kilkoma kawiarniami. Tam dalej już zaczyna się Mount Aspiring National Park (ten sam co z Wanaki) oraz jeden z Great Walks - Routeburn Track. Jadę dalej, bo są jeszcze jakieś drogi i pomyślałem, że może być ciekawie. W stronę gór i tego parku niestety są chmury. Ten sam niż osiadł mocno co wczoraj w Wanace oraz ten sam co powoduje deszcz na całym zachodnim wybrzeżu. Trudno, odwracam się zatem w drugą stronę i oglądam przepiękne szczyty na bezchmurnym niebie. Dojeżdżam w końcu na koniec drogi do miejscowości Paradise. Właściwie to nie miejscowość, a ze 3 domy rozrzucone, ale nazwa odzwierciedla widoki.
Wracam do Queenstown na drugą część dnia. Pięknie już widać Remarkables. Zachodzę do food courtu na lunch. Najadłem się trochę za dużo i już wiem, że nici z mojej wspinaczki na wzgórze. Zachodzę jeszcze do informacji turystycznej i pytam czy ma sens jechanie na Milford Sound w deszczu. Kobieta stwierdziła, że to jest rainforest, pada tam i tak ponad 200 dni w roku i przy deszczu jest największy urok, bo widać wodospady. Zabiła mi ćwieka. Idę na gondolę (próżniactwo wygrało). Płacę 32$ za RT i podziwiam z góry miasto i okolice. Widoki wyrywają z butów. Robię jeszcze szlak dookoła oglądając szczyt z drugiej strony. Zbierając szczękę z ziemi wracam do hotelu. Co za dzień!
Sprawdzam pogodę na Milford Sound, jutro mega w cholere deszczu, ale w niedzielę do południa prawie wcale. Dzwonię do hoteli w Invercargill i Dunedin czy mogę przełożyć przyjazd o 1 dzień. W obu się zgodzili! Zatem jutro jadę do Te Anau na nocleg, a z samego rana w niedzielę MILFORD SOUND! Najwyżej się rozczaruję jak nic nie będzie widać, ale przynajmniej dam sobie szansę.
Dziś spokojny dzień. Rano ładny widok z okna na Remarkables, check out i jadę najpierw nad małe Lake Hayes 10km od miasta. Jezioro jest bardzo malowniczo położone i dookoła prowadzi szlak 2-3h. Ja idę pół godzinki rozprostować kości. Wzdłuż jeziorka są pięknie położone domy z dużymi tarasami - eh, chciałoby się tak mieszkać :-)
Następnie jadę do Arrowtown, popularne miejsce wycieczek z Queenstown. Jest tam autentyczna XIX-wieczna zabudowa z czasów gorączki złota. Niby tylko ze 2 uliczki, ale klimat jak z westernów. Obok też chińska osada. Chińczycy szukali tutaj złota, ale mieszkali w totalnie syfiastych warunkach i odizolowani od nowozelandzkiego społeczeństwa. Aż dziw, że tam tyle przeżyli.
Czas ruszać do Te Anau. Pogoda ze słonecznej zmieniła się w deszczową i droga wzdłuż jeziora Wakatipu niestety bez widoków, choć tu zaczyna się Southern Scenic Route. W Kingston na samym końcu jeziora zatrzymałem się w popularnej knajpce na nowozelandzkiego burgera - kawał mięcha. Potem wyszło słońce i znowu było pięknie. Potem zaczął padać deszcz, potem znowu słońce i tak jeszcze ze 2 razy zanim dojechałem do Te Anau. A tutaj znowu wieje masakrycznie. Kupuję maskotkę kiwi dla dzieciaka, wychodzę ze sklepu i znowu leje. Super zmienna pogoda :-)
Obczaiłem rejsy na jutro po Milford Sound. Decyduję się na Southern Discoveries, które ruszają o 9:45 i kosztują 76$ (lub 68$ przy zakupie przez neta). Rejs ma trwać 2:15h, a jutro do popołudnia ma praktycznie nie padać. Chyba się wstrzelę z pogodą, bo poprzednie dni były mega ulewy i na kolejne dni takie same zapowiadają.
Dziś rano wyjechałem z hotelu już o 6:45, czyli sporo przed świtem. Jadę sobie na luzaka jak zwykle zgodnie z ograniczeniami prędkości (również tymi ostrzegawczymi) i nagle w lesie przy 80kph na zakręcie wyłania mi się ogromny pniak leżący w poprzek na moim pasie. Miałem pół sekundy na reakcję i zrobiłem test łosia. Nieźle wyszedł, bo nic się nie stało, ale po mokrym, w nocy, na zakręcie i tym małym klockiem to był naprawdę cud. Hamulca nie dotknąłem. Dojechałem do Milford Sound ok. 8.30 i idąc spokojnie do nabrzeża moim oczom ukazał się piękny widok na fjord.
Nie pada. Są chmury, ale nie pada. Robię rozeznanie w terminalu co do cen i usług. Wczoraj byłem zdecydowany na Southern Discoveries, ale chcieli te 76$ i nic nie opuścili. Obok był Jucy Cruises za 55$. Biorę Jucy jak większość innych osób. Rejs niby tylko 1.5h, ale zdecydowanie wystarczy. W Milford Sound było ciemno, pochmurno, krajobraz dramatyczny jak to Amerykanie mówią. Pionowe skały schodzą do bardzo głębokiego fiordu. Zdjęcia tego nie oddadzą, ale dla mnie klimat był mega. Miałem furę szczęścia, że trafił się bezdeszczowy poranek. Poprzedni tydzień padało i mówią, że następne 2 tygodnie od dzisiejszego popołudnia też będzie padać. Były tylko 2 foczki. W ogóle na tym wyjeździe bardzo brak mi zwierząt (poza setkami rozjechanych na drogach).
O 11.30 opuszczam Milford Sound. Jadę z powrotem do Te Anau na obiad. Spoglądam jeszcze raz do tyłu widząc jak resztki ośnieżonych szczytów wyłaniają się zza chmur. W Te Anau zjadam nieśmiertelne fish&chips i jadę dalej Southern Scenic Route do Invercargill. Południowe wybrzeże jest bardzo fajne. Są bardzo duże fale. Przejechałem już ponad 2kkm i mam serdecznie dość samochodu. Jutro jadę kolejne ok. 300km wybrzeżem do Dunedin i zastanawiam się co dalej. Chciałem jeszcze pojechać do Kaikoura zobaczyć wieloryby, ale na samą myśl o 560km z Dunedin do Kaikoura dreszcz mnie przechodzi. Ponoć też ma się polepszyć pogoda w Mt. Cook, więc może tam jeszcze spróbować? W ostateczności przesiedzę ostatni dzień w Christchurch.
Plan na dziś to przejechać z Invercargill do Dunedin Southern Scenic Route odbijając jeszcze bardziej na południe na atrakcje południowego wybrzeża. Dzisiaj niebo zasnute chmurami, więc dość późno robi się jasno. Wyjeżdżam dopiero po 9. Jadę najpierw do Bluff na sam koniec, albo raczej początek jak mówią miejscowi, drogi nr 1. Jest tu wzgórze i piękny widok na wyspę Stewarta. To już prawdziwy południowy kraniec NZ
Następnie ruszam do Waipapa Point, gdzie doprowadza mnie droga szutrowa. W ogóle tych szutrów to dość sporo pokonałem. Opony w moim samochodzie są totalnie zdarte, ale daje radę. Oby dojechał do końca ;-). Wybrzeże jest tu bardzo ładne i jest latarnia morska. Idąc sobie ścieżką do latarni widzę jak lew morski leży sobie przy ścieżce i odpoczywa. Mogłem go spokojnie dotknąć, ale oczywiście nie chciałem go stresować. Po tych wielu dniach narzekań, że nie widzę zwierzyny, w końcu taki okaz :-). Doszedłem pod latarnię, zszedłem na plażę i okazuje się, że to nie koniec. Leżą jeszcze 3 zwierzaki. Zrobiłem im małą sesję foto. Jest też troszkę ptaszków.
Obok była zatoka i daleko widać było pełno "czegoś" na plaży. Myślałem, że to pingwiny. Był pan obok z 600/4L w barwach moro (obiektyw, nie pan) i zapytałem co tam jest. Zrobił zdjęcie i pokazał, że kormorany. Obiektyw robi wrażenie :-). Pewnie kilku spotterom by się przydał. Pięknie. Jadę dalej. Niedaleko jest Slope Point. Prawdziwy południowy kraniec NZ. Jest znak ile km do równika i bieguna południowego. Potem zajeżdżam do Curio Bay. Tutaj są ponoć resztki skamieniałości pradawnego lasu, ale nie za bardzo chciało mi się tego tutaj szukać. Jest tu też kolonia 9 rodzin najrzadszych żółtookich pingwinów, ale niestety o tej porze roku gdzieś się wyniosły.
Wpadam na lunch do knajpki przy Niagara Falls na burgera z baraniny (super) i zaglądam na te słynne wodospady. "Odkrywca" zrobił sobie jaja i nazwał tak coś co spada z dwóch kamieni. Niedaleko za to są trochę lepsze McLean Falls. Przyspieszam, bo już późno, a na końcu najważniejsze atrakcje. Zatrzymuję się na Florence Hill Lookout zobaczyć piękną plażę. I jadę prosto do Purakaunui Falls, największych tutaj. A na deser zostawiam najpiękniejsze miejsce, czyli Nugget Point z latarnią. Na końcu są porozrzucane duże skały, które robią duże wrażenie.
Robi się już ciemno i zostaje mi 90 km do Dunedin. Mam hotel w samym centrum, a moja rezerwacja przekładana z wczoraj gdzieś zginęła. Na szczęście był wolny pokój i go dostałem. Krótkie rozeznanie po ciemku w mieście pokazuje, że jest sporo historycznych budynków z 18-19 wieku. Wygląda to nawet całkiem całkiem.
I w tym miejscu zastanawiałem się co jutro. Sprawdziłem pogodę i jutro w Mt Cook ma faktycznie nie padać przez większość dnia. Pojutrze już zlewa. Nawigacja pokazuje mi aż 4.5h drogi do Mt Cook Village. Już mnie skręca na samą myśl o jeździe tyle godzin w tym małym gówienku. No ale... Spać w 8-osobowej sali w hostelu mi się nie chce, a dwa hotele w wiosce oferują kosmiczne ceny. Bookuje więc hotel w Twizel, kilkadziesiąt km od Mt Cook. Najwyżej pojeździmy tylko po okolicy jak pogoda będzie kiepska. Idealnie byłoby jutro tylko przejechać, a pojutrze zrobić trek do Hooker Valley, ale pogoda nie zostawia mi wyboru i muszę próbować jutro.
Wstałem z samego rana i postanowiłem ruszyć w stronę Mount Cook. Z Dunedin wyjechałem o 7.15 jak było jeszcze ciemno. W sumie w ogóle miasta nie zobaczyłem, oprócz krótkiego spacerku w nocy, ale ja generalnie nie lubię miast, a bardzo lubię otwarte przestrzenie. Nawigacja pokazywała mi 4.5h na dojazd, a dojechałem w 3.5h z przerwą na kawę i tak naprawdę bez zbytnich szaleństw (bryka nie pozwalała). Większość drogi padał deszcz, więc nie wróżyło to dobrze. Jednak jak wjechałem na drogę do parku to przejaśniło się. Od lewej jednak szła mega chmura i spieszyłem się trochę ze zdjęciami.
Jednak z chmury zaczęło mocno padać, a ja mimo wczesnej godziny (11) szukałem czegoś do jedzenia by przetrzymać tę chmurę. Jednak w jedynej otwartej o tej porze knajpie serwowali menu śniadaniowe. Chwilę pomyślałem, wyszedłem na zewnątrz, i powoli deszcz zaczął przechodzić. Zjadłem więc batona i ruszyłem na szlak Hooker Valley. Deszczyk lekko kropi, coś tam jeszcze widać, więc idę. Szlak ma 1.5h w jedną stronę (powrót tą samą drogą). Po drodze są 3 wiszące mosty. Dotarłem w 1h 5 minut, więc tempo i kondycja niezła :-) Z punktu widokowego widać lodowiec schodzący do jeziora i piękne widoki na Mount Cook (gdyby nie chmury...).
Powrót już w mega deszczu. W sumie nic mi nie przesiąkło, ale na zewnątrz kurtka i plecak całe mokre. Jak doszedłem do samochodu to wszystko było już totalnie przykryte chmurami. W sumie miałem dobry timing na ten szlak. Wróciłem do tej samej knajpy, zjadłem burgera za 75zł (sic!) i przysłuchiwałem się jak kelnerki opowiadały o Zakopanem (sic! do kwadratu). Zaraz po opuszczeniu Mount Cook Village robi się pogoda, tzn. w górach dalej mega leje, ale zaraz poza (i najbardziej zewnętrzna ich część są ok).
Jutro powrót do Christchurch, a pojutrze o 7 rano wylot do Sydney, początek 36h podróży powrotnej
Ostatni dzień to już przejazd do Christchurch, ostatnie 300km. Po dojechaniu licznik dobił do 3182km, więc prawie 300 dziennie średnio. W stronę Mt Cook dalej pełno chmur, a poza - piękne słońce. Wjeżdżam na Mt John, gdzie jest obserwatorium meteorologiczne i oglądam piękne widoki. Wieje jak cholera więc uciekam dalej. Następny przystanek to Lake Tekapo. I dojechałem do Christchurch. Hotel mam w samym centrum miasta i w ogóle byłem zszokowany, że wszystko jest rozkopane i rozwalone. Okazuje się, że jeszcze po 5 latach po trzęsieniu ziemi połowa centrum jest zamknięta (wysokie budynki niby stoją ok, ale zagrodzone), a druga połowa w budowie. Robi to kolosalne wrażenie. Naprawdę musiało tutaj nieźle trząść.
Pobudka o 4.30, wymeldowanie, tankowanie i o 5.30 już siedzę w saloniku Air NZ. Bardzo fajny swoją drogą. O 7 wylot do SYD i dalej ciurkiem do Warszawy. Łącznie 36h podróży. A320 AirNZ miała wszystkie fotele wyposażone w PTV, trochę to dla mnie było w szoku, bo lot do SYD trwał tylko 3h 15m. Samolot prawie pełny, śniadanie do wyboru jajecznica z fasolką, cebulką i kiełbaską (wzdęcia murowane) albo lekkie z owoców, musli i muffina. Biorę oczywiście to ostatnie. Obejrzałem film i lądowanie z widokiem na operę. Lotnisko jest mega wielkie. Kołowanie aż 15 min, w tym ustąpienie drogi startującemu A380 Emirates.
Spieszyłem się na boarding na mój Thai 747-400, bo rozkładowo miałem tylko 1.5h przesiadki, ale mimo dodatkowej kontroli bezpieczeństwa i długim spacerze, zdążyłem jeszcze wejść do lounge Singapore, który był zaraz obok mojego gate. Lounge dość ubogo wyposażony. Ciekawe czy jakoś dziwnie rzucałem się w oczy, bo zagadał mnie Australijczyk z pytaniem gdzie lecę. Jak opowiedziałem o podróży to zrobiło mu się przykro za mnie ;-) 747-400 Thai - jak już kiedyś mówiłem, nie lubię takich wielkich kloców i nie miałem okazji zapytać o fotele przy wyjściu awaryjnym. Na szczęście nie było to potrzebne, bo na pokładzie było tylko ok. 20% miejsc zajętych i szybko przechwyciłem środkową czwórkę, gdzie mogłem się rozłożyć wzdłuż jak w C ;-). Serwis bardzo dobry, dużo i smacznie. Posiłki po starcie i przed lądowaniem na dużych tacach, do tego non stop ktoś chodził z napojami. Trochę się przespałem na tych 4 fotelach, obejrzałem 2 filmy i 9h zleciało.
W BKK ruszyłem do transfer desk, bo nie miałem karty pokładowej na dalszy lot. Przy transfer desk niespodzianka - Austrian otwiera odprawę dopiero na 3h przed odlotem, a ja mam 7. Chcieli mnie odprawić z kwitkiem i powiedzieli bym przyszedł za 4h. Powiedziałem, że mogę przyjść, ale chcę poczekać w lounge. Szybki telefon i mogłem wejść bez BP. Tu prysznic i wszedłem na stronę Austriana by spróbować odprawić się przez internet. Odprawa dostępna, miejsca w środkowym rzędzie przy wyjściu awaryjnym wszystkie 4 wolne, więc wybrałem jedno. Poza tym w samolocie tylko może jeszcze z 5 miejsc wolnych. Mam nadzieję, że nie dosadzą mi żadnej rodzinki z dzieckiem, choć Thaiem leciałem z jakąś Austriaczką z małym dzieckiem, więc pewnie ona będzie. Mam jeszcze 5h do zabicia... Oby wszystko poszło na czas, bo lot z PRG do WAW mam na oddzielnej rezerwacji i tylko 1.5h na przesiadkę.
Austrian na trasie BKK-VIE oczywiście był napakowany do ostatniego miejsca. Siedziałem przy ścianie w połowie, a jak pani szła z jedzeniem to ryba już się skończyła. Kurczaka nie chciałem, pani proponowała jeszcze posiłek specjalny, ale nie byłem głodny po najedzeniu się w saloniku. Połowę czasu udało mi się przespać, a drugą połowę obejrzałem 2 filmy. W VIE sprint do bramek, bo na przesiadkę miałem bardzo mało czasu. Podchodzę z moją kartą, a pani wręcza mi op-up do C! Szkoda, że na takiej krótkiej trasie, ale zawsze :-). Mój trzeci op-up w życiu i dwa były w VIE na Austriana. Lot do PRG trwał może ze 30 minut, dostałem 2 kanapki trójkątne, jogurt, kawa/herbata i woda. Jeszcze tylko LOT do WAW (bez historii) i nareszcie w domu.