Po powrocie z Armenii byłem jeszcze w Chicago, ale wyjazd jak zwykle bez historii. Miałem być jeszcze w Eindhoven, Paryżu oraz Atenach w maju, ale udało mi się nie jechać. O dziwo mam już trochę dość tych podróży służbowych i latanie 6 tygodni z rzędu jednak jest sporo męczące. Dziś za to jestem na 3 dni w Essen spotkać się z szefem i porozmawiać o strategii na najbliższe kilka lat. A we wtorek lecę znowu do Chicago.
Ostatnie kilka dni walczyłem z przelotami wakacyjnymi. Lecimy na Mariany, Guam, Yap i Tajwan i niestety lot z Guam na Tajwan został odwołany. Nic sensownego nie widziałem by dolecieć na Tajwan, więc zdecydowałem się już skasować ten lot, dołożyć mil i polecieć jeszcze na Pohnpei, Kosrae i Majuro. Gdy dziś zadzwoniłem by skasować bilet, to znaleźli jednak lot przez Manilę na Tajwan, więc już tak to zostawiłem. Strona United nie pokazywała tego połączenia w ogóle, zresztą Filipiny to inny region i są droższe loty milowo. Czas teraz załatwić noclegi i samochody by objeździć wyspy.
W Essen poszliśmy coś pozwiedzać, mianowicie zamknięte kopalnie i koksownię. Czułem się jak na Śląsku, ale wszystko było już praktycznie odnowione. Teren spory i w środku była świetna restauracja :-)
O 22:30 dojechałem do domu, a z samego rana już się zebraliśmy w Bieszczady zostawiając młodego po drodze u teściów. Rezerwowaliśmy w ostatniej chwili i jak to zwykle wiadomo w takich przypadkach - bierze się co jest. Ale po kolei - najpierw pojechaliśmy do Łańcuta. Monika nigdy tam nie była, a ja jeszcze we wczesnych latach podstawówki. Zamek niestety był otwarty dopiero od 14, więc mogliśmy pooglądać z zewnątrz oraz wspaniałe ogrody - robi to wrażenie i w sumie szkoda, że nie udało się nic w środku zobaczyć, ale nie chciało nam się czekać. Ruszyliśmy zatem w stronę Przemyśla. Miasto również bardzo ładne, stoi kościołami. Pospacerowaliśmy po mieście i poszliśmy na wzgórze zamkowe. Tutaj też zamknięte - nikt nie pracuje w Boże Ciało. Pojechaliśmy zatem wzdłuż granicy do Ustrzyk Dolnych, gdzie mieliśmy nocleg. W sumie całkiem ok, dwa pokoje, ładne wnętrza mimo, że dom stary. Niestety kawał drogi na szlaki.
W piątek wstajemy o 6, kupujemy coś na kanapki i jedziemy do Ustrzyk Górnych. O 8 byliśmy już na szlaku na Tarnicę. Pogoda była piękna, a my pocimy się w podejściu na górę. W niecałe 2h byliśmy na szczycie, skąd rozpościerał się piękny widok na okolice. Nie dziwie się, że wszyscy mówią jakie Bieszczady ładne są. Ruszyliśmy dalej na Bukowe Berdo. Weszliśmy tylko na przełęcz i zeszliśmy bo na popołudnie zapowiadano deszcze i nie chcieliśmy utknąć w górach. Zeszliśmy w dół i poszliśmy w stronę Krzemienia i Halicza. Na szczycie tego ostatniego zrobiliśmy chwilę przerwy pośród sporej grupki osób i podreptaliśmy dalej do Rozsypańca. Widoki super... Z Rozsypańca już szybko na dół i ostatnie 8 km drogą do samochodu w Wołosatem. Tutaj zaczęło trochę kropić, więc udało nam się wyjść z gór zawczasu.
W sobotę od rana padało. Niespiesznie zbieraliśmy się i pojechaliśmy nad Solinę. Tu, mimo mżawki spacerujemy po kramach i zaporze. Podjechaliśmy jeszcze do Polańczyka zobaczyć jak wygląda po 20 latach. Jako, że pogoda była kiepska to pojechaliśmy do Sanoka. Dużo tu nie ma do zobaczenia, ale jest fajny ryneczek i zjedliśmy wczesny obiad. Wyszło słońce, więc postanowiliśmy wracać w góry. Dojechaliśmy do Wetliny i było jeszcze ok, więc ruszyliśmy z przełęczy na Połoninę Wetlińską. Laskiem był piękny szlak, ale po wyjściu z linii lasu widać było tylko chmury. Doszliśmy w deszczu do schroniska Chatka Puchatka i tam przy herbacie postanowiliśmy jednak wracać, bo w ogóle nic nie było widać. Szkoda tej połoniny. Niedziela to tylko powrót. Mieliśmy jeszcze wstąpić do Rzeszowa, ale pogoda była kiepska.
A we wtorek lecę po raz kolejny do Chicago.
Do Chicago poleciałem tym razem sam na software development planning. Pomyślałem zatem, że połączę przyjemne z pożytecznym. Do utrzymania statusu Star Alliance Gold w United, a co za tym idzie wstępu do saloników, potrzebuję co roku 4 segmentów przelecianych samolotami United. Od tego roku firma płaci za przeloty międzykontynentalne w Premium Economy, a wiadomo, że produkt LOT jest w tym najlepszy. Poprzednie 2 razy w Chicago byłem zatem na pokładach LOT, tym bardziej, że cena za Premium Economy była bardzo dobra. Jednak z okazji zbliżającego się lata, ceny lotów do USA (i nie tylko) idą sporo w górę i bezpośredni LOT kosztował aż 7900. Szkoda było wydać tyle kasy, więc pomyślałem, że polecę tak, aby zdobyć 4 segmenty United. Udało się wybrać przelot przez Brukselę i Nowy Jork za 4100, oszczędzić trochę kasy dla firmy, a w United i tak mam darmowy upgrade to Premium Economy, który jednak nie umywa się do produktu LOT.
Stawiłem się na Okęciu o 5.30 rano, zjadłem wyśmienite śniadanie w saloniku i wszedłem na pokład w pełni zapakowanego Brussels Airlines. Odlot i przylot o czasie i tyle można powiedzieć, bo Brussels nie daje nawet darmowej wody. Napiłem się i przekąsiłem coś w saloniku w Brukseli i wsiadłem do Boeinga 777 United w pierwszym rzędzie za klasą biznes przy wyjściu awaryjnym. Miałem mnóstwo miejsca na nogi, ale niestety małżeństwo z niemowlakiem obok siebie. Od razu przepraszali ze względu na dziecko, ale powiedziałem, że nie ma dlaczego przepraszać. Zresztą dziecko przez długość lotu było całkiem spokojne. Na przesiadkę w Newark miałem tylko godzinę, ale na szczęście kolejki do immigration nie było. Dość szybko przeszedłem, ale zaraz za oficerem był drugi, który oglądał paszport i dopytywał. Zobaczył w moim paszporcie pieczątki Kataru, no i się zaczęło. Wiadomo, że Katar teraz jest mało popularny, odkąd x krajów arabskich zerwało stosunki dyplomatyczne. Zapytał czy byłem jeszcze gdzieś na Bliskim Wschodzie. Powiedziałem, że ostatniej zimy w Omanie. Wpisał TTRT na karcie imigracyjnej i oddał paszport mówiąc, że wkrótce się zobaczymy. Poszedłem do ostatniej kontoli bagażowej i tam mnie odesłali na bok. Siedziałem 30 minut aż znowu ten sam oficer się pojawił i zaczęło się przepytywanie. Po co byłem w Omanie, w jakich miejscach, czy kogoś tam znam, podać adres domowy, mailowy, telefon, itp. W końcu jednak mnie puścił, a ja biegiem do samolotu. Po drodze oczywiście kolejna kontrola osobista, ale udało mi się dobiec jak już wszyscy weszli na pokład. Znowu miałem miejsce przy wyjściu awaryjnym w odnowionym Boeingu 757. 2h do Chicago minęło szybciutko i dojechałem do hotelu wcale nie bardziej zmęczony od bezpośredniego przelotu LOT.
Dziś postanowiłem odwiedzić steak house. Trochę już ich w Chicago zwiedziłem i wybrałem tym razem Kinzie Chophouse w średnim pułapie cenowym. Zawsze mnie zadziwiał serwis w takich restauracjach i dzisiaj się dokładnie przypatrzyłem będąc sam. Wchodzi się za drzwi i najpierw rozmawia z gościem, który sprawdza rezerwację. On zaprowadza pod stolik. Potem przychodzi następny gość i nalewa kranówy z lodem do szklanki (nic nie mówiąc). Następnie przychodzi kelner i rozpoczyna dowcipną gadkę i przynosi menu. Często w steak housach, przychodzi też z talerzem surowych steaków i pokazuje który to który z menu i opisuje - dość efektownie to wygląda. Następnie zamawiam piwo i po chwili je dostaję od tego samego kelnera. W międzyczasie przychodzi jeszcze inny koleś i przynosi chleb z masełkiem. Jak stek jest już gotowy to przynoszony jest przez jeszcze innego kolesia (przy stoliku z wieloma osobami ten człowiek dokładnie wie co komu podać i nigdy się nie pyta co było dla kogo). W połowie konsumpcji główny kelner pyta czy wszystko ok. Mój steak był fantastyczny, więc go pochwaliłem. Jak kończyło się piwo to kelner zapytał o następne. Gościu, który podawał jedzenie, sprzątał potem ze stołu. Znów główny kelner pytał czy chcę deser. Wziąłem czastko pistacjowe, które zostało zarekomendowane jako excellent choice i takim też było. Jak już zjadłem wszystko to kelner sam przyniósł rachunek, nie czekając aż sam o niego zapytam. 75$ za jedzenie + 10$ napiwku poszło na konto firmy, a ja w pełni usatysfakcjonowany wróciłem do hotelu :-)
W tym roku jednak pęknie setka krajów na koncie! :-). Widząc promo Air France na Gwadelupę i Martynikę ciężko było przejść obojętnie, tym bardziej, że znalazł się termin na Boże Narodzenie. Lecimy więc na Martynikę, a wracamy z Gwadelupy. Jak nic się nie zmieni, to Martynika będzie moim setnym krajem (choć wiem, że to terytorium zamorskie Francji, to jednak wszyscy liczą oddzielnie), a uda nam się zobaczyć jeszcze Saint Lucia i Dominikę.