Ze Swakopmund zebraliśmy się z rana i szybko drogą asfaltową dojechaliśmy do Spitzkoppe, czyli do Matterhornu Namibii. Z daleka już widać wielkie skałki rzucone pośrodku pustyni. Meldujemy się na kempingu pośród tych skał. Nie ma tu niestety ani prądu ani wody, ale za to jakie widoki... Robimy sobie wycieczkę samochodem dookoła i zahaczamy o kilka szlaków. Niesamowite wrażenie robią te skały, a raczej olbrzymie głazy, bo na to to wygląda. Z naszego miejsca oglądamy spektakularny zachód słońca i idziemy spać. W nocy na szczęście jest dużo cieplej niż na wcześniejszych kempingach. Rano zbieramy się pod recepcję, tam prysznic, śniadanie i jedziemy znowu szutrami do Twyfelfontein. Jest to miejscowość, gdzie są rysunki naskalne buszmenów, sprzed 5-6 tysięcy lat. Malowali różne zwierzęta jakie widzieli. Dość ciekawe miejsce. Następnie zaglądamy do Damara Living Museum, czyli naturalnego muzeum ludu Damara. Nie mieszkają tu, ale pokazują, jak ich przodkowie mieszkali, jak żyli, polowali, leczyli się, itd. Bardzo ciekawe, mimo, że dość komercyjne. Ja nie mam jednak nic przeciwko temu. Jako, że jest dość późno to postanawiamy meldować się na tutejszym kempingu. Nasz zarezerwowany był 45 km stąd i w przeciwną stronę, a jutro do Etoszy mamy 400 kilometrów.
Czytając o Czeskiej Szwajcarii, znalazłem informacje o części niemieckiej, czyli Bastei. Jest tam piękny most w skałach. Dojechaliśmy dość szybko z Drezna, zaparkowaliśmy i wsiedliśmy w autobus wiozący turystów do parku. Jest mnóstwo ludzi. Odsłonięte skałki prezentują się pięknie i pomiędzy nimi zbudowany jest słynny Basteibrucke prowadzący do twierdzy. Widoki są super, szczególnie, że po drugiej stronie pionowo opada wszystko do Łaby. Kręcimy się tu jakiś czas i jedziemy na czeską stronę. Naszym celem jest Pravcicka Brama, czyli największy łuk skalny w Europie. Z parkingu idzie się jakieś 40 minut, ale 15 minut przed szczytem łapie nas mega burza. Ze szlaku zrobiła się rzeka, a pioruny strzelają na maxa. Stoimy pod nawisem skalnym z pół godziny i Monika postanawia się wrócić z Konradem gdy trochę się przejaśniło. Ja w deszczu dochodzę i oglądam łuk. Fajny, ale do tych w USA w parku Arches oczywiście się nie umywa. Na koniec dnia dojeżdżamy do Liberca. Oglądamy piękny rynek i jemy kolację.
Następnego dnia, prawie przypadkiem, kontaktujemy się z Marcinem, moim starym kolegą z dawnych podróży i rodzinami spotykamy się w Skalnych Miastach. Najpierw idziemy do Adrspach. Parking pełen autokarów nie zwiastuje przyjemnego zwiedzania, ale mimo wszystko jest bardzo fajnie. Skałki robią wrażenie. Spędzamy tu ponad 3h i bierzemy rejs łódką. Mimo zmęczenia, postanawiamy jechać do Teplickich skał. Tutaj jest dużo mniej ludzi, ale widoki są dużo bardziej dzikie. Skały bardziej pionowe i robiące lepsze wrażenie. Niestety znowu nas trochę deszcz łapie, ale nie jest aż tak źle. Teplicami byłem zachwycony, no i zdziwiony, że Konrad zrobił z 10 km z buta.
Ostatniego dnia jedziemy do Gór Stołowych. Najpierw Błędne Skały. Nasz rezerwat w niczym nie ustępuje czeskim i wygląda super. Szczeliny niektóre są tak wąskie, że mam spory problem by się przecisnąć. Potem jedziemy szybko do Szczelińca. Już tu kiedyś byliśmy, ale we mgle i za dużo nie pamiętamy. Tu jest jeszcze fajniej, choć ludzi pełno. Na końcu szlaku spotykamy znowu Marcina z rodziną, żegnamy się jeszcze raz i wracamy do Warszawy.
Naszą podróż do Namibii rozpoczęliśmy od pecha, gdyż LOT opóźnił się do Frankfurtu i przez to mieliśmy prawdziwy problem by zdążyć na przesiadkę. Zdążyliśmy w ostatniej chwili, ale nasz bagaż niestety nie. Na próżno patrzyliśmy na kręcące się inne walizki i musieliśmy odwiedzić biuro bagażowe. Jeszcze kolejka do bankomatu i z lotniska wyjechaliśmy bardzo późno. Było już po 10 jak pojawiliśmy się w biurze Advanced Car Hire i pomimo tego, że mieliśmy odebrać samochód dopiero o 14 to wydają nam dużo wcześniej. Nasz hilux miał ponad 240kkm przebiegu, ale był utrzymany we wzorowym stanie. Prawie godzinę zeszło nam wytłumaczenie wszystkiego, spróbowanie rozłożenia namiotów, itd. Jedziemy do naszego B&B i trochę odpoczywamy. Po południu jedziemy jeszcze do centrum obejrzeć najsłynniejszy tutejszy kościół i mauzoleum pierwszego prezydenta Namibii. Wieczorem piszę maila do Condora by dowiedzieć się co z naszymi bagażami i podobno mają dojechać na następny dzień rano.
Rano jedziemy więc na lotnisko i są nasze bagaże. Wracamy do miasta na zakupy, tankujemy 140 litrów paliwa i jedziemy w trasę. Najpierw monotonnie asfaltem do Rehoboth, a potem już szutrami w stronę Parku Namib-Naukluft. Mamy niewiele czasu i postanowiliśmy iść na 1.5h na szlak Olive Nature Trail, który pokonujemy odwrotnie do znaków aby przejść wąwozem. Jest bardzo ładnie. Zbieramy się o 16 by jeszcze dojechać do naszego Gecko Camp. Mamy tam cudowny widok na dolinę i góry, którego chyba każdy by pozazdrościł. Pierwsza noc dość zimna, ale nie było aż tak źle.
Następnego dnia jedziemy do Sesriem i dalej prosto do Deadvlei - kultowego widoku Namibii, czyli wyschniętych drzew w zastygłym jeziorze słonym i z widokiem na wydmy. Jest przepięknie, dokładnie jak sobie wyobrażałem. Miejsce mieliśmy tylko dla siebie, więc warto było przyjechać po południu. Po drodze widzimy trochę zwierząt, m.in. oryksy i strusie. Wieczorem wracamy na kemping. Mamy własną wiatę z łazienką i miejscem na grilla. W nocy mega marzniemy, temperatura chyba spadła do zera.
Kolejny dzień to Sossusvlei. Jedziemy tą samą drogą i dojeżdżamy na sam koniec. Wydmy robią wrażenie, a my oczywiście się wspinamy. Z góry rozpościera się fenomenalny widok na okolice. Bardzo nam się podoba. Kolejny punkt to Dune 45, czyli kolejna wydma. Trafiła nam się wycieczka chińczyków, ale po kawałku wymiękli i znowu mieliśmy miejsce dla siebie. Z góry roztacza się chyba jeszcze piękniejszy widok niż z Sossusvlei. Czerwone wydmy, płaskowyż i wydmy po drugiej stronie drogi. Fantastycznie. Po obiedzie zahaczamy jeszcze o całkiem ciekawy Sesriem Canyon i zjeżdżamy na wieczór do kempingu.
W nocy strasznie wymarzliśmy, mam wrażenie, że temperatura spadała do zera, ale pewnie było z 5 stopni. W każdym razie oddychać musiałem powietrzem ze śpiwora by było ok. W nocy jakieś zwierzę dobierało się do naszego śmietnika. Zbieramy się jednak w miarę sprawnie i jedziemy ponad 300 kilometrów przez szutry do Walvis Bay. Najpierw są sawanny i piękne pagórki, potem jakiś wąwóz, a następnie już jedziemy długo i monotonnie przez pustynie. Nasza wizyta w Walvis zaczyna się od centrum handlowego na wjeździe do miasta, ponieważ chcemy coś zjeść. Potem jedziemy nad zatokę i pomimo pięknego słońca jest dość zimno. Szybko nakładamy polary i czapki i idziemy oglądać flamingi, których jest tu tysiące. Robią świetny widok. Obok na plaży są też dwa pelikany, bardzo fotogeniczne. Przejeżdżamy 30 km do Swakopmund i meldujemy się w hoteliku. Wieczorem wychodzimy na spacer. Wszystko tu wygląda jak niemieckie małe miasteczko nadmorskie, architektura rodem z Europy. Podobno wszystko tu przywieźli statkami, nawet kamienie na falochrony.
Dzisiaj rano pojechaliśmy 125 km na północ do Cape Cross odwiedzić ogromną kolonię fok. Trochę cuchnęło, ale foczki robią niesamowite wrażenie. Jest tu ich chyba z milion - nie mieściły się na plaży i kamieniach, więc wyszły na parking. Do tego wydają śmieszne dźwięki. Spędzamy tu sporo czasu chodząc i robiąc im zdjęcia. Po południu wracamy do Swakopmund i kręcimy się do wieczora.
Jutro Spitzkoppe.
Długa droga do Etoszy sprawa, że postanawiamy ominąć średnie atrakcje typu Petrified Forest, czyli kawałki skał przypominające drzewo i Rock Finger, czyli skałę ala sterczący palec. Za Khorixas na szczęście zaczyna się asfalt i mogę przycisnąć zgodnie z obowiązującym limitem, czyli 120 na godzinę. Robimy jeszcze zakupy po drodze i ok. 14 stawiamy się na bramie Etoszy. Zaraz za bramą od razu witają nas żyrafy i antylopy. Na pierwszym campie jemy obiad i ruszamy powoli do Halali. Zbaczamy w pierwszym kierunku i widzimy śpiące lwy pod drzewem 5 minut od drogi! Potem jeszcze oczywiście mnóstwo antylop, zebr i kilka żyraw. Miejsce to jest dość gęste od samochodów, ale mamy blisko co trzeba. Wieczorem idziemy nad oczko wodne i po zmroku przychodzą dwa nosorożce - mama z małym! Potem przyszły jeszcze hieny. Z rana ruszamy na zwiedzanie parku. Jedziemy najpierw rhino drive licząc, że zobaczymy nosorożce za dnia. Niestety prawie godzina jazdy wolno i nie widzimy żadnego zwierzęcia. Gdy dojeżdżamy powoli do głównej drogi nagle widzę jak drogą idzie jakiś kot z kitą. To lampart! Przeszedł obok i zniknął w trawie. Udało się jednak zrobić zdjęcia. Lampart jest bardzo trudny do zobaczenia, więc mamy furę szczęścia. Jedziemy dalej. Nagle widzimy dwa samochody stojące, to oznacza, że coś się dzieje. Podjeżdżamy i naszym oczom pokazują się dwa lwy jedzące zebrę! Mega widok. Stoimy tu prawie godzinę i słuchamy jak trzeszczą kości zebry. Potem widzimy też mnóstwo słoni i jedziemy na ostatni kemping, czyli Namutoni na lunch. Tutaj jest pełno mangust, które pomagają jeść turystom. Po południu oglądamy jeszcze mnóstwo zwierząt, aż w końcu Monika wypatruje nosorożca! Był ze 30 metrów od nas i zaraz się położył, ale widzieliśmy. Wieczór spędzamy znowu nad oczkiem wodnym. Gdy idziemy to ludzie wracający powiedzieli, że nosorożce już były. Gdy doszliśmy to był słoń. Potem jednak trzy nosorożce się pojawiły. Słoń ich chyba nie lubi, bo nabrał wody w trąbę i ochlapał jednego. Potem pojawiły się się dwa lwy. Nosorożec chciał jednego pogonić, ale oba zaczęły ryczeć i się przestraszył. Gdy jednak jeden lew odszedł to nosorożec wykorzystał szansę by pogonić drugiego. Fantastyczny spektakl!
Po Etoshy pojechaliśmy do Waterberg. Jest to przepiękna góra stołowa z pionowymi ścianami, schodzącymi z jednej strony do doliny, a z drugiej na Kalahari. Widoki kosmiczne. Rano wzięliśmy przewodnika i zrobiliśmy 3h trek na górę i stamtąd mogliśmy podziwiać widoki. Coś przepięknego.
Kolejne 2 dni spędziliśmy w prywatnym parku Erindi. W sumie nie wiem dlaczego go zaplanowałem, chyba dlatego, żeby nie jechać 500km z Etoszy do Windhuk, ale potem i tak dodałem Waterberg. Erindi nie mogłem już bezpłatnie odwołać. Zrobiliśmy poranny game drive i prawie nie widzieliśmy zwierząt. Byliśmy bardzo zawiedzeni. Wieczorem zapowiadało się podobnie, ale udało się zobaczyć nosorożca, który przecinał nam drogę. Gdyby nie to, to byłaby kompletna strata czasu.
Ostatniego dnia dojechaliśmy do Windhuk, oddaliśmy samochód, którym przejechaliśmy 3500 km, nocleg i z samego rana lotnisko. A w Warszawie okazało się, że znowu nam bagaż zgubili...