W piątek lecimy na podbój Pacyfiku. Pomimo, że to pół świata to podróż przy odpowiednim planowaniu i pewnych zasobach milowo-punktowych może wyjść bardzo tanio. Już w styczniu widząc promocję Qatara kupiliśmy bilety do Szanghaju po 1200 zł od osoby. Wiedzieliśmy, że w Chinach nie chcemy zostać, więc szukaliśmy gdzie tu polecieć dalej. Najkorzystniej wychodziło wykorzystać mile United na Pacyfik, który liczy tam loty jak wewnątrz kontynentu. Dodatkowo można wziąć stopover. Zdecydowaliśmy się więc kupić bilety na Mariany Północne, Guam, Yap i Tajwan. Niestety 2 miesiące po kupnie, EVA Air odwołała loty z Guam na Tajwan i nie mieliśmy jak się tam dostać. Kombinowałem sporo, ale w końcu zmusiłem United by nas puścili przez Manilę, mimo, że to inny region.
Doloty mieliśmy więc ogarnięte za czapkę gruszek. Czas był zatem na znalezienie noclegów i samochodów. W Szanghaju będziemy 3 dni i wykorzystujemy punkty w Holiday Inn, hotel jest pod samym dworcem kolejowym. Potem lecimy na Mariany. Tutaj pierwsze 2 noclegi płatne (85$), potem wynajmujemy na dzień samochód, a następne dwa noclegi w Hyatt za punkty. Standardowa cena za pokój tam to 350$, więc całkiem sporo... W Guam będziemy od rana do wieczora i wynajmujemy samochód na cały dzień. Następnie lecimy na Yap, gdzie samolot lata tylko 2x w tygodniu i poczujemy się trochę jak miejscowi śpiąc w malutkim hoteliku rodzinnym. Tajwan to znowu Holiday Inn Express za punkty, a także wynajęcie samochodu, by zobaczyć jak najwięcej północnego Tajwanu. Ostatni nocleg w parku narodowym Taroko
Lot do Szanghaju przez Doha był naprawdę długi, wydawał się prawie jak dwa long haule, w końcu to 5.5 i 8.5 godziny. Samoloty prawie pełne, ale nasza strategia z rezerwowaniem czwórki środkowej pod koniec samolotu popłaciła się, bo jedno miejsce w środku mieliśmy wolne, więc Konrad mógł się rozłożyć. Po wylądowaniu długo kołowaliśmy, potem rozładowywali Beinga 773 z ponad 300 pasażerami na pokładzie do autobusu. Następnie na szczęście nie było dużej kolejki na wizę tranzytową, a do zwykłej była ogromna. Potem autobus nr 5 i w sumie dopiero 3h po przyziemieniu dojechaliśmy do hotelu
Dziś ruszyliśmy do Hangzhou. Jednak zostawiłem paszporty w hotelu więc musiałem się wracać, bo biletu kolejowego inaczej nie można kupić. Przez to uciekł nam pociąg z głównej stacji i musieliśmy jechać do wielkiej stacji przy starym lotnisku. Szybki pociąg do Hangzhou kosztował aż 74 juany i dojechaliśmy do godzinę. Tam jeszcze przesiadka w metro, potem jedzenie i dopiero przed 15 zaczęliśmy zwiedzanie West Lake. Najpierw wzięliśmy łódkę do wysepki po środku, gdzie jest ciekawa architektura i sztuczne jeziorka. Następnie dopływamy na zachodni brzeg i łapiemy autobus do Lingyin Temple. O dziwo, żadna taksówka nie chciała się zatrzymać, ale miałem wydrukowaną nazwę po chińsku i udało się autobusem. Najpierw płaci się za wstęp na teren parku, gdzie są wykute w skale posągi buddy. Wszystko to w jaskiniach i na wzgórzu. Ładnie. Następnie trzeba dopłacić za samo wejście do świątyni, razem już 75 juanów od osoby. Sama świątynia jest super, są posągi Buddy oraz wojownicy ich broniący. Jest dużo ludzi, którzy się modlą, kłaniają i palą kadzidełka. Ogólnie super klimat.
Idziemy jeszcze na wzgórze po schodkach mając nadzieję, na ładne widoki, ale niestety na same górze jest wszystko zarośnięte i nic nie widać. Wracamy do autobusu. Chcieliśmy wziąć taksówkę do Leifeng Temple, ale wszyscy chcą nas oszukać proponując 150 juanów i nie chcąc włączać licznika. Jedziemy więc autobusem nr 7 z powrotem do metra i postanawiamy wracać na dworzec kolejowy. Okazało się to dobrą decyzją z tego powodu, że były jedynie bilety powrotne ne pociąg o 22:10, więc musieliśmy 3h czekać...
Pociąg na szczęście jechał szybko (do 300 kph) i w 45 minut byliśmy na miejscu. Na dworcu przeraziliśmy się kolejkami do taksówek po kilkaset osób, ale jeszcze zobaczyliśmy, że ludzie idą do metra. Kupuję więc szybko bilety i cudem łapiemy ostatnie metro. Na People Square już nie było się w co przesiąść i okazją za 40 juanów dojeżdżamy do hotelu. Jest 23:55.
Dzisiaj był zatem taki trochę frycowy dzień. Jutro zwiedzamy Szanghaj.
Dzień drugi w Szanghaju zaczynamy bardzo późno, bo dopiero o 11.30 się obudziliśmy, a właściwie to obudziła nas obsługa hotelu bo chciała nam posprzątać pokój. Wytaczamy się godzinę później i po śniadaniu jedziemy na Bund, czyli główną atrakcję Szanghaju - widok na skyline Pudong znad rzeki. Wieżowce i budynki robią spore wrażenie, ale upał szybko nas wykańcza, bo dziś jest aż 33 stopnie. Chowamy się więc po cieniach i idziemy trochę wzdłuż wybrzeża. Dochodzimy po jakimś czasie do ogrodów Yuyuan, które z ogrodami nie mają nic wspólnego. Jest to jedno wielkie targowisko pośród starej chińskiej architektury. Ludzi jest po prostu mega zatrzęsienie. Trochę zwiedzamy, fajna jest tu świątynia oraz... rybki pływające w rzeczkach. Młody ma atrakcje. Jemy coś na miejscu w jednym z food courtów, ale zdenerwowany jestem na oszustwo. Podają np. cenę za 3 kawałki, a na talerzu do brania jest zawsze 6. Potem przy kasie niespodzianka, bo każdy myśli, że cena była za to co na talerzu.
Wsiadamy w metro i podjeżdżamy do French Concession, czyli Xintiandi. Widać, że to bogatsza dzielnica, architektura ceglasta, dużo drogich sklepików i knajp. Chciałem wejść na piwo do jednej knajpy, ale ceny zaczynały się od 30 zł za piwo, więc zrezygnowaliśmy. Była już 17, Konrad miał trochę dość, ale usłyszał, że ja chciałem jechać pooglądać zachód słońca i światełka na Bund i pojechaliśmy wszyscy. Ciemno tu się robi o 18, bo Chiny mają tylko jedną strefę czasową. Faktycznie wieżowce świecą się wszystkimi kolorami i robią wrażenie. Jest to zdecydowanie najlepszy widok w Szanghaju. Usatysfakcjonowali wracamy do hotelu. W metrze jest totalny potok ludzi, do tego te względy bezpieczeństwa, o które chyba w dzisiejszych czasach nie można mieć pretensji, mianowicie każdy plecak musi być prześwietlony zanim wejdziemy na peron. To samo było na stacji kolejowej i pewnie będzie na lotnisku przy wejściu. Jutro może jeszcze jakiś spacer i o 16.20 mamy odlot na Mariany przez Seul.
Ostatniego dnia w Szanghaju rano poszliśmy do pobliskiej świątyni Nefrytowego Buddy. Położona jest ona wśród wysokich bloczysków i niestety po wejściu do środka i zapłaceniu po 20 yuanów okazało się, że część wystaw jest w budowie. Świątynia jak świątynia, za bardzo nie różni się od innych które widzieliśmy, np. w Hangzhou. O 12 wymeldowaliśmy się i pojechaliśmy autobusem na lotnisko. Tu jemy obiad - wszystkie knajpy niestety bardzo drogie, a ja kompletnie nie skojarzyłem, że przecież mamy salonik. W saloniku oczywiście mnóstwo różnych woków z jedzeniem. W sumie lepiej, że zjedliśmy i było jedzenie w saloniku niż jakbyśmy nie zjedli i jedzenia by nie było.
Asiana na 1.5h trasie do Seulu oferuje pełny posiłek. Lecimy 200-osobowym Airbusem A321 i od razu czuć inne podejście Koreańczyków niż Chińczyków. W Seulu mieliśmy 50 minut na przesiadkę, ale niestety nasz lot był opóźniony, poszliśmy więc do saloniku Asiany, który też robi wrażenie, choć wybór jedzenia sporo mniejszy niż w Szanghaju. Pije 2 piwka, jem orzeszki i idziemy na taki sam samolot do Saipan. Lot trwał 4h, znowu pełny serwis, a nam udało się dotrzymać Konrada bez spania. Lądujemy o 2.10 nad ranem. Z tłumu ludzi wyłapują tych z ESTA i visa i idziemy do automatu, potem do oficera bez kolejki. Ciekawe na jakiej podstawie do USA wjeżdżają ci wszyscy Koreańczycy/Japończycy/Chińczycy, bo oni stali w mega długiej kolejce. Bagaż już na nas czekał, oraz kierowca z hotelu i przed 3 leżeliśmy już w łóżku.
Spaliśmy do 12, ale o 9 obudzili nas przynosząc jakieś śniadanie w pudełku. Dotknęliśmy to dopiero po umyciu się i było to śniadanie korean style - ryż, jajko sadzone, kimchi i kawałek wieprzowiny. Kawał syfu za 8$. Oczywiście zrezygnowałem na następny dzień z tego śniadania. Pokój mamy fajny, bo w sumie 2 (część sypialna i wypoczynkowa), ale główny powód naszego zatrzymania się tutaj to basen, który niestety jest tak brudny, że go zamknęli. Postanawiamy się zatem zbierać na plaże. Koreańczyk właściciel proponuje podwózkę za 10$ do Garapan, gdzie jest Hyatt. Po 2 nocach w obecnym hotelu będziemy tam spali 2 noce (utarg z moich punktów za podróże do Mumbaju).
Hyatt jest rewelacyjny. W sumie niezły kombinat, bo ma pewnie z kilkaset pokoi, ale infrastruktura jest super. Korzystamy z plaży, leżaków i pustego morza, bo jest tak gorąco, że nikogo nie ma. Smarujemy się jednak blokerami na maxa i idziemy się kąpać. Dość często słońce zachodzi za chmury i wtedy nie czuć tych 31 stopni. Bierzemy drinki, a potem obiad (nie jest wcale tak drogo, np. pizza 12$, burger 15$, nuggetsy dla Konrada za 8$) i siedzimy do wieczora. Pół godziny przed zmrokiem dopiero sporo Azjatów wychodzi z klimatyzowanych pokojów i idzie się kąpać. Jak tylko zrobiło się ciemno to wszyscy zniknęli. Dziwny rodzaj wakacji ;).
Jutro przenosimy się tutaj na 2 noce oraz wynajmujemy samochód. Toyota Rent a Car była tak miła, że odbierze mnie z obecnego hotelu i na lotnisku załatwimy formalności. Wjazd na parking lotniskowy kosztuje 20$, więc taksówki do/z lotniska biorą 30$, a jest to 3km.
O 8 rano odbiera mnie gościu z wypożyczalni i załatwiam formalności na lotnisku. Dostaję Yariska, z automatem oczywiście. Pakujemy się i jedziemy do Hyatt, ale tu mówią, że mają pełny hotel i dopiero po 13 mogą nas zameldować. Zostawiamy więc 2 duże walizki i jedziemy na zwiedzanie. Na pierwszy ogień idzie Forbidden Island. Ostatnie 2km jedziemy szutrową drogą i dojeżdżamy do morza. Tu myślałem, że będzie trekking na dół, ale jest tylko płot i punkt widokowy. Wyspa bardzo ładna, pionowe skały, tak samo jak klify właściwego wybrzeża. Rozczarowany jestem jednak trochę, że nie ma żadnego szlaku w dół.
Następnie wracamy się kawałek zobaczyć Old Man by the Sea. Także pionowa skała. Mijamy kilka razy znaki i nie widzimy szlaku. W końcu jakiś miejscowy mówi, gdzie poszukać dokładniej. Okazuje się, że drogowskaz zarósł, podobnie jak szlak. Z mapki wygląda na 15 minut spaceru. Przedzieramy się przez zarośniętą dżunglę, gdzie ścieżkę ledwo widać. Często trzeba się schylać, a na zejściach w dół i górę zamontowane są prymitywne liny. Widać, że dawno nikt tędy nie szedł. Po ok. 20 minutach doszliśmy na dół. Ocean jest tu bardzo niespokojny, a skała z boku faktycznie wygląda na człowieka z profilu. Spędzamy tu chwilę, ale jest mega gorąco, więc wracamy w las na ścieżkę. Nogi całe wybłociłem, a także ręce i głowę miałem w różnych liściach. Tak wróciliśmy do miasteczka by zjeść obiad. Wziąłem rybę i steka na jednym talerzu - Konrad zjadł rybę (bardzo dobra), a ja steka (podeszwa). Było już po 13 więc pojechaliśmy do hotelu. Pani mówi, że jest pokój i że mamy upgrade. Należy nam się też śniadanie i wejście do lounge na kolację między 17-19. A najlepsze jest to jak weszliśmy do pokoju. Znajduje się on obok wejścia do spa i ma z 50 m2. Wielkie łóżka, kanapy, akwarium, łazienka z wielką wanną, prysznic, a za drzwiami balkonowymi... ogród japoński! Coś pięknego. Oczywiście darmowe wody, kawy, herbaty, a także 2 piwa w lodówce. Taki apartament to pewnie z 600$ za dobę (standardowa cena zwykłego pokoju to 350$).
Zbieramy graty i jedziemy dalej na zwiedzanie. Najpierw oglądamy Bonzai Cliff, piękna sprawa, choć na pewno ładniej prezentuje się z morza. Potem ostatni punkt obronny Japończyków na wojnie z kilkoma pozostałościami przeciwpancernymi. Widać stąd też pięknie Suicide Cliff, gdzie wjeżdżamy samochodem i z góry podziwiamy widoki. Z dołu jednak ładniej. Kolejna atrakcja to Grotto. Schodzi się stromymi schodami w dół i schodzi się do groty wodnej, bardzo głębokiej. Pływają tu w kamizelkach i nurkują. Szkoda, że nie wzięliśmy strojów kąpielowych, bo miejsce jest rewelacyjne! Nie widać skąd woda dochodzi z oceanu, na pewno jakąś jaskinią, bo od strony oceanu jest po prostu pionowa skała.
Przedostatnia atrakcja to Bird Island, ale jest tylko punkt widokowy, a ptaków żadnych nie widać. Ładnie za to na pewno jest. 2 osoby mają drony więc mogą porobić ciekawe zdjęcia. Stąd jest 2 km droga szutrowa to jaskini. Pojechaliśmy, ale to była strata czasu. Przerost formy nad treścią, bo porobili dojścia drewniano-betonowe, podejścia dla osób niepełnosprawnych, a widoczek tylko jest na wejście do jaskini i potem zagrodzone. Resztę dnia spędzamy na basenie, a ja oddaję samochód.
Jutro tylko odpoczynek w Hyatt, a pojutrze rano jedziemy na Guam.
Ostatni dzień na Marianach spędzamy nad morzem i basenie. Mimo tego, że nasmarowaliśmy się na maxa blokerem to i tak spaliłem ramiona na raka. Konrad miał specjalny strój przykrywający całe ciało, ale spalił trochę policzki. Dobrze, że mamy trochę leków na oparzenia więc przynoszą ulgę, ale dźwiganie plecaka foto i tak będzie już udręką. Na kolację idziemy znowu do lounge, gdzie dobre jedzenie, picie i alkohole mamy za darmo. Próbuję trochę Bruta i japońskich piw.
Następnego dnia rano jedziemy taksówką na lotnisko. To aż 30$, mimo, że jest to może z 15 km. To chyba jedyny zarobek taksiarzy na wyspie, a mnie dziwi, że Hyatt nie ma żadnego autobusu hotelowego. Pewnie są umówieni z mafią taksówkarską. Nasza odprawa przechodzi dość wolno, bo na polski paszport zrobili wielkie oczy. Musieli sprawdzić wymagania paszportowo-wizowe na Guam i Yap. Walizki oddajemy od razu na Yap, żeby nam nie przeszkadzały w naszym całodziennym zwiedzaniu Guamu. 8:40 wsiadamy w ATR42-500 United mieszczącego 48 osób i w 35 minut dolatujemy do Yap. Po drodze mijamy dwie pozostałe zamieszkane wyspy Marianów, czyli Tinian i Rota. Tinian jest dosłownie rzut beretem od Saipan i aż dziwne, że nie pływa tam żadna łódka.
Na Guam wypełniamy deklarację, ale odprawy paszportowej jako takiej nie ma. Idziemy od razu do Rent a Car Nissan, gdzie dostajemy Note Verso. Przed wyjazdem przygotowałem sobie mapkę z zaznaczonymi atrakcjami Guam, mamy jakieś 8h na zwiedzanie. Najpierw jedziemy koło stolicy do Two Lovers Point, gdzie wg legendy w przepaść skoczyła para, której rodzice nie pozwolili się pobrać. Jest tu wąska dziura w ziemi oraz piękny klif. Zrobili kawałek wybiegu i liczyli 3$ za wejście. Trochę to nie warte, ale widoczek na wyspę i ocean można zaliczyć. Kto nie chce zapłacić to obok jest restauracja, skąd też można coś pooglądać. Jedziemy dalej na Ritidian Point na północny kraniec wyspy. Ostatnie 15km jest w fatalnym stanie z mega dziurami. Jak dojechaliśmy to widać było kawałek klifu bez jakiegoś szczególnego wyrazu oraz plaże, gdzie miejscowi przyjeżdżali. Patelnia była jednak tak mocna, że nawet wyjść się nie chciało z klimatyzowanego samochodu. Wracamy więc do stolicy, gdzie widzieliśmy Micronesia Mall. Jemy tu obiad i spędzamy czas w sklepach do 14. Przy wyjściu, przebrani w pacyficzne stroje zespół taneczny dawał pokaz, więc zostaliśmy jeszcze pół godziny by obejrzeć. Bardzo fajne show, a panie kręciły tyłkami dużo lepiej niż arabskie odpowiedniki. Po południu pojechaliśmy na wschodnią stronę wyspy, gdzie też miały być punkty widokowe. Jednak nigdzie nie dało się dojechać, a do jakiejś jaskini zaznaczonej na mapie droga była tak zarośnięta, że nawet nie dało się przejść. Miejscowi też zrobili tu sobie nielegalne wysypisko starych telewizorów. Jedziemy zatem do Talofofo Falls, czyli wodospadów. Są one już na południu wyspy, ale przejazd zajmuje jedynie kilkanaście minut. Wstęp do wodospadów kosztuje aż 12$, no ale inwestujemy. W cenie wliczone jest kilka rzeczy. Najpierw bierzemy kolejkę wagonikową zjeżdżającą w dół do wodospadów. Wodospady składają się z dwóch kaskad. Każda na ok. 20 metrów szeroka i kilka metrów wysoka. Całkiem ładnie to wygląda, ale to max 10 minut zwiedzania. Był stąd kiedyś monorail do położonej 300m dalej jaskini, a raczej wykopu pewnego Japończyka, który myślał, że wojna się nie skończyła i mieszkał 28 lat w wykopanym przez siebie 3 metrowym rowie. Po wjechaniu z powrotem na górę, pan powiedział, że jest jeszcze jaskinia strachów, którą przeszedłem i jest mega tandetna. A na koniec jeszcze dookoła jeździ kolejka, która bym przysiągł, że jest już ze 40 lat nieczynna. Poprosiliśmy o przejażdżkę z myślą o Konradzie i okazało się, że jednak się ruszyła :-)
Ostatnia atrakcja to maciupki Fort Soledad, gdzie są 3 armaty i kilka murów oraz ładny widok na wybrzeże. Wracamy jeszcze na kolację do centrum i jedziemy na lotnisko. Zaliczamy jeszcze salonik United i o 19:50 odlatujemy na Yap.
Na Yap przylecieliśmy przed czasem i pieszo szliśmy z samolotu. To prawdziwy koniec świata, jedyny samolot jaki tu przylatuje to United 2x w tygodniu. Nawet jakbyśmy chcieli zostać tu krócej to się nie dało :-). Do oficera imigracyjnego stoi się jeszcze na płycie lotniska i jego budka to wejście do "hali". Konrad już zasnął na rękach, a po przejściu oficera stała ubrana w lokalny strój młoda kobieta i zakładała każdemu naszyjnik z kwiatków. Taśmy do bagaży nie ma, dwóch gości rzuca bagaże na kawałek lady. Mnóstwo lokalesów miało popakowane paczki i mini lodówki, pewnie wiozą pełno rzeczy, bo na malutkim Yap ciężko coś dostać. Odbierają nas z hotelu ESA i w 10 minut jesteśmy. Pokój jest ok, ale trochę mały, no i niestety znalazłem jednego karalucha. Cóż, tropiki, więc się chyba zdarza. Rano wstajemy i idziemy na dół na śniadanie. Restauracja jest otwarta zgodnie z posiłkami - na śniadanie, lunch i obiad. Ma piękny widok na zatokę obok. Nie jest strasznie drogo, najtańsze śniadanie to 2 jajka sadzone, tosty i kawałek dżemu za 5$. Z naleśnikami za 7$. Da się przeżyć. Po śniadaniu idziemy na "miasto" się rozejrzeć. Nasze gminne wioski mają chyba więcej ulic, ale jest większość co potrzeba. Są sklepy, jest sąd, policja, bank. Zaglądamy do Manta Ray Resort zapytać o nurkowania. Jest drogo, bo 125$ za 2 zejścia oraz 50$ za snorkeling. Zastanowimy się, bo też nie mamy co zrobić z Konradem. Yap jest jednym z ciekawszych miejsc do nurkowania, bo można zobaczyć 7 metrowe płaszczki giganty. Idąc wzdłuż zatoki spotykam taksówki i zagaduję z panią taksówkarką o możliwość zwiedzenia wyspy. Umawiamy się na 3h zwiedzanie za 60$. Nie chciała się targować. Hotel oferował 75$ od osoby, więc sporo do przodu i tak byliśmy. Po obiedzie w hotelu (tu znowu ceny ok, bo 9-10$ za dobry posiłek) odpoczywamy i o 15 ruszamy. Yap słynie także z kamiennych pieniędzy i jedziemy najpierw zobaczyć Kamienny Bank. Pieniądze przypłynęły tu z Palau, mimo, że są mega ciężkie. To takie koła o wielkości od 50cm do nawet 2 metrów z dziurą w środku. Wszystko jest położone na prywatnych posesjach, więc trzeba zapytać, no i zapłacić po 2.5$ od osoby. Obok alejek z pieniędzmi są też domki tylko dla mężczyzn, gdzie nasza pani tłumaczy, że jak jakaś kobieta wejdzie to już tak jakby była własnością wszystkich mężczyzn w wiosce...
Jedziemy na północ na Forbidden Island. Tu oglądamy jak ludzie żyją, plaże oraz wyspę, gdzie jest największy pieniądz kamienny. Niestety nie ma tam teraz wstępu. Na wyspie jest piękna roślinność oraz mnóstwo psów. Mam trochę do nich stracha od kiedy mnie pogryzły w Tadżykistanie. Tu jednak żaden nie jest wrogi. Ostatni punkt jest na południu wyspy, gdzie niestety nie mogliśmy znaleźć właściciela ziemi, więc zdjęcia kamiennych pieniędzy mogłem porobić tylko z samochodu. Pani była naprawdę stanowcza, żeby nie wychodzić z samochodu i nie robić zdjęć, bo można mieć spore kłopoty. A właściciel był niedaleko z innymi mężczyznami na naradzie i nie wolno im było przeszkadzać.
W ten sposób zwiedziliśmy wyspę. Mamy tu jeszcze 2 dni. Są jeszcze jakieś szlaki do przejścia, ale nie wiemy czy damy radę. Jest strasznie gorąco, a wieczorami jak jest chłodniej to zawsze jest spora, choć krótka burza.
Dzień drugi na Yap zaczynamy od wyjścia na szlak Tamilyog Trail. Wywozi nas taksówka za 2.5$ na drugi koniec szlaku i idziemy pieszo przez niego z powrotem do Colonii i naszego hotelu. Szlak jest na 1.5-2h. Idzie się najpierw przez las deszczowy i kamienne płyty. Do tego jest pełno liści. Jest bardzo ślisko, bo słońce tu nie dochodzi, a pada przecież codziennie. Pierwsze 1.3 szlaku jest naprawdę trudna z tego powodu i dość często się poślizgamy. Roślinność jest super, dużo kolorowych kwiatów, bambusów, drzew bananowych i mandarynkowych. W połowie szlaku dochodzimy do jakiegoś domostwa i mamy chwilę grozy bo otaczają nas 3 duże psy. Zachowujemy jednak spokój i zaraz właściciel je zabiera. Potem idziemy trochę po pagórkach skąd widać pięknie ocean. Potem szlak robi się szerszy, nawet na szerokość samochodu i po ok. 1.5h dochodzimy do ulicy. Jest już po 11. Zachodzimy do sklepu, gdzie robię trochę zdjęć miejscowym kobietom. Ogólnie ludzie są tu mega mili i chętnie pozują jeśli się ich zapyta o zgodę.
Upał jak zwykle przeczekujemy w hotelu, a ok. 15 wychodzimy do wioski. Zachodzimy najpierw do biura informacji turystycznej, ale nie są tam zbyt zorientowani na temat atrakcji wyspy, o dziwo. Pytamy potem o wynajem samochodu na jutro, ale zostały tylko SUV po 75$, więc rezygnujemy. Zaglądamy do sklepu z pamiątkami w Manta Ray Bay Resort i kupujemy kilka pocztówek. Potem jeszcze na pocztę, ale jest już zamknięta. Wracając w stronę hotelu spotykamy... Polaków! Para starszych osób. Jesteśmy w szoku, bo w hotelu naszym wspominali tylko o 4 Polaków do tej pory.
W pobliskiej chacie jeszcze miejscowi wycinają z drewna kawałki na łódki. Trochę z nimi zagadujemy dowiadując się, że wykonanie małej łódeczki zajmuje miesiąc.
Ogólnie ludzie dość biednie tu żyją. Najniższa stawka to 1.5$ za godzinę. Mało jest rolnictwa, rośnie tylko część warzyw, jak kapusta. Jest sporo owoców. Ludzie pracują dla rządu, dla wielu sklepików, które tu są, sprzedają owoce, lub np. sprzątają drogi.
Wieczorem idziemy jeszcze do najlepszej knajpy w mieście w resorcie Manta Ray. Mieści się ona na łajbie. Jem m.in. sashimi z tuńczyka (rewelacja) i próbuję lokalnego piwa robionego przez to miejsce (też rewelacja).
Jutro zasadniczo nie mamy już co tu robić. Chyba podjedziemy rano na plażę. Wieczorem może jeszcze zajdziemy na jeden szlak. W nocy odlatujemy z 2 przesiadkami na Tajwan.
Trzeci dzień w Yap stał pod znakiem deszczu. W nocy lało niemiłosiernie, a rano jeszcze nawet z białym szkwałem na zatoce. Jednak jak zjedliśmy śniadanie to przestało, więc zebraliśmy się wysłać kartki pocztowe i pojechać na plaże na północno-wschodni kraniec wyspy. Taksówka ma ustaloną stawkę 7.25$ za całkiem spory kawał jazdy. Na miejscu mamy piękną plażę oraz parę Rosjan z wynajętym samochodem, którzy przyjechali się poopalać. Odchodzimy trochę od nich by im nie przeszkadzać i kąpiemy się z godzinkę. Na szczęście słońce było za chmurami, więc można było posiedzieć. Niestety w oddali zaczęły zbierać się burze. Dosłownie widziałem jak zacznie padać zaraz obok nas. Runęła ogromna ulewa i ledwo zdążyliśmy się zebrać pod jeden z tutejszych pustych domków. Rosjanie coś chwilę rozmawiali i wyszli zapytać czy chcemy z nimi wrócić do Colonii. Uratowali nam tyłki, bo musielibyśmy w tej zlewie czekać jeszcze 1.5h na umówioną taksówkę. Podrzucili nas do hotelu i podziękowaliśmy im serdecznie.
Po obiedzie też na chwilę przestało padać więc postanowiliśmy się przejść po pozostałej części Colonii. Widzimy budynek ich sejmu, ministerstwa zebrane w jednym budynku i port. Potem idziemy na Stone Path, która jest pięknie utrzymana i prowadzi do wielu domostw, które żyją bez samochodu. Wieczór to znowu deszcz, więc kładziemy się wcześnie spać i budzimy się o 23:30. Po wejściu do łazienki zastajemy ogromnego karalucha chodzącego po blacie. Zgłosiłem fakt w recepcji, powiedzieli, że się zdarza, choć nie oczekuję takich niespodzianek po hotelu za 300 zł. Po północy meldujemy się na lotnisku. Tutaj są tylko dwa stanowiska odpraw, bo i tylko United lata. Duże bagaże są ręcznie sprawdzane. Małe zresztą też, bo nie mają skanerów. Mają tylko bramkę od wykrywania metali. Czekamy w mini poczekalni z ok. 60 osobami, w tym 15 białymi na samolot. Większość z nich tu nurkowie. Do samolotu wchodzimy o czasie, ale ponad godzinę schodzi obsłudze załadowanie cargo i wypoziomowanie samolotu. Masakra. Dolatujemy więc do Guam solidnie spóźnieni, choć dla nas to nie problem, bo planowo mieliśmy czekać od 3:30 do 7 rano na przesiadkę.
United Club na szczęście wpuścił nas we trójkę na moją złotą kartę i zjedliśmy porządne śniadanie. Tym samym samolotem polecieliśmy do Manili. Na pokładzie średnio kiepski posiłek, a my przez te 3.5h jakoś zabawialiśmy Konradka. W Manili mieliśmy 4h na przesiadkę. Są tu 4 terminale i przy zmianie terminala trzeba przejść przez immigration, na szczęście my jesteśmy w obrębie pierwszego. W saloniku spędzamy cały ten czas, a Konrad ponad 2h przesypia na dwóch złączonych fotelach. Na koniec przewozi nas (też spóźniona) EVA Air do Taipei i bierzemy szybko taksówkę do hotelu Holiday Inn Express, zarezerwowanego za punkty. Pierwsze wrażenia z Tajwanu spoko. Jemy w centrum handlowym i idziemy spać, bo jutro zwiedzanie stolicy i odebranie samochodu.
Nasz hotel jest całkiem fajnie położony. Kosztuje tylko 10k punktów IHG, taksówka z hotelu kosztuje 60 zł, obok jest centrum handlowe z dobrymi restauracjami, 7-eleven na drobne zakupy, a przy hotelu przystanek autobusu 1816, który w 45 minut zawozi do centrum Tajpej. Jedziemy właśnie tym autobusem i wsiadamy w metro na końcowy linii czerwonej i idziemy na szlak na Górę Słonia, z której jest przepiękny widok na miasto i jej najwyższy budynek, czyli Taipei 101. Na górę prowadzi 650 schodów i pocę chyba wszystko co mam w sobie. Daję jednak radę :-). Widok faktycznie super, ale generalnie nad miastem jest smog i przejrzystość dość kiepska.
Wracamy na metro. Po drodze Konrad bawi się trochę na placu zabaw, gdzie dla rodziców na ławkach są gniazda USB do ładowania telefonów. Ogólnie Tajwan robi totalnie inne wrażenie niż Chiny, jest tu bardzo przyjemnie, ludzie zachowują się cicho, a infrastruktura jest lata świetlne przed np. Polską. Metrem jedziemy do świątyni Longshan, czyli najsłynniejszej na Tajwanie. Jest super. Wejście darmowe, a w środku Tajwańczycy modlący się, rzucający kostkami (jak odpowiednio wypadnie to przyniesie szczęście) i palący kadzidełka. Następnie idziemy coś zjeść i trafiamy do lokalnej garkuchni, gdzie wybieramy sobie do jedzenia co chcemy.
Czas leci szybko i o 14 postanowiliśmy się rozdzielić. Monika z Konradem jadą do Zoo, a ja chodzę jeszcze po centrum obejrzeć główny plac z bramą, teatrem narodowym, salą koncertową i grobowcem Czang Kaj-Szeka (w remoncie). Zbieram się zaraz po tym i jadę metrem lotniskowym do stacji Taoyuan HSR, gdzie mam odebrać samochód. Przez kilkadziesiąt kilometrów, pociąg jedzie tylko po wiaduktach. Samochód odbieram bezproblemowo i jadę po Monikę i Konrada do Zoo. Po drodze podziwiam niesamowitą infrastrukturę drogową. Autostrady wszystkie są na wiaduktach, ciągną się po kilkadziesiąt kilometrów. Mają po 3-6 pasów i często skrzyżowania po 3-4 poziomy. Niesamowite. Do tego ruch jest bardzo duży.
Dzisiaj rano wyjechaliśmy na północne wybrzeże. Jak wjechałem na wiadukty pod hotelem to wyjechałem 60 kilometrów dalej. Pierwszy punkt to park geologiczny Yehliu. Niestety jak tam dojechaliśmy to lało jak z cebra i nie zamierzało przestać. Poczekaliśmy pół godziny i postanowiliśmy ruszyć dalej, a tutaj wrócić. Jedziemy więc nad wodospady Shifen. Tu lekko kropi, ale kupujemy płaszcze przeciwdeszczowe. Jak ruszyliśmy zwiedzać to znowu zaczęło ostro padać. Zwiedzanie mieliśmy w mega deszczu. Same wodospady bardzo ładne i mają dużą siłę.
Następnie jedziemy do Jiufen ze słynną Old Street. Miasteczko znajduje się pośród gór i serpentyn i jest pięknie zabudowuje wzgórze. Uliczka to jeden wielki targ. Spodziewałem się czegoś innego, ale klimacik był. Jemy tu obiad i ruszamy w dół na wybrzeże do Nanya Rocks, czyli pięknych formacji skalnych na wybrzeżu, które są kolorowe i ułożone pofałdowanymi warstwami. Zaglądamy jeszcze na sam kraniec północno-wschodni do Bitou, ale w sumie nic ciekawego i trzeba by było ruszyć na szlak by coś zobaczyć. Przestało w końcu padać, więc postanawiamy szybko wracać do Yehliu. Po godzinie drogi jesteśmy i mamy szczęście z pogodą. Jednak Konrad nam zasnął, więc idę sam. Wejście to tylko 10 złotych, a same formacje skalne tego parku to klasa światowa. Są grzybki, maczugi, profil królowej czy lamparta. Razem ze skalistym nabrzeżem robi to świetną atrakcję. Na tym koniec dnia, wracamy do Tajpej, a jutro ruszamy do ostatniej atrakcji, czyli parku Taroko.
Jeżeli miałbym zobaczyć jedną rzecz na Tajwanie to wybór padłby na Taroko National Park. Tak planowałem dni na Tajwanie by tam dotrzeć. Trochę plan został okrojony w stosunku do oryginalnego, bo planowo mieliśmy mieć dzień więcej, ale jest jak jest. Wstajemy jeszcze przed 6 i o 7:45 jesteśmy już w drodze. Jedziemy przez Tajpej i chyba pierwsze 95km po wiaduktach i tunelach. Potem autostrada się kończy i zaczynają się serpentyny, gdzie jedzie się max 40 kph. Zatem pierwsza część podróży trwałą 1:15, a druga o tej samej długości 2:15. Po 11 od razu wjeżdżamy do Taroko National Park i szczęki nam opadają na widok strzelistych grani wąwozu. Zaczynamy od Eternal Spring Shrine, gdzie fantastycznie widać kanion, pagodę oraz wodospad pod nią. Niestety szlakiem nie można dość pod samą pagodę. Jedziemy dalej. Co chwila zatrzymujemy się i podziwiamy wspaniałe formacje skalne, wysokie skały, tunele częściowo otwarte i dojeżdżamy do Swallow Grotto Trail. Widoki są niczym z kosmosu! Światowa czołówka wąwozów. Do tego te wszystkie wiszące mosty. Jeździmy, chodzimy, oglądamy do 16 i w pełni nasyceni widokami jedziemy do Hualian na nasz ostatni nocleg. Ten park to prawdziwa wisienka na torcie naszej podróży. Zdecydowanie polecam każdemu kto będzie na Tajwanie.
Jutro lot do Szanghaju mamy dopiero o 17:40. Postaramy się jeszcze o coś zahaczyć po drodze zanim oddamy samochód na lotnisku.