To dopiero pierwszy wyjazd służbowy w tym roku, nie licząc kilkugodzinnego wypadu do Paryża. Tym razem pełne 5-dniowe spotkanie, więc musiałem lecieć już w niedzielę. Wybrałem Lufthansę przez Frankfurt, ponieważ niestety w niedzielę Lufa przez Monachium nie lata. Chciałem uniknąć Boeinga 747 latającego przez FRA, bo kiedyś jak nim leciałem to nie miał systemu rozrywki. Tym razem zastało mnie odnowione wnętrze, więc mogłem trochę nadrobić filmy. Obejrzałem m.in. Marsjanina.
Do hotelu dojechałem przed 2 w nocy - Hyatt zaraz przy lotnisku. Dni mieliśmy generalnie zaplanowane od 8 rano do 10 w nocy, ale wtorek popołudniu przeznaczyliśmy na tzw. team building. Gdzie zabrać ponad 30 osób na rozrywkę w Indiach? Oczywiście, że na krykiet. 5-minutowy film miał nam wytłumaczyć o co chodzi w tym sporcie, ale za bardzo nie kojarzyłem. Łapanie średnio mi szło, ale odbijanie batem, bo tak nazywają kij całkiem nieźle. Nasza drużyna jednak sromotnie przegrała, ale na pamiątkę dostaliśmy prawdziwą piłeczkę do krykieta. Te co graliśmy to były tenisowe. Piłka do krykieta jest tak twarda jak z drewna.
Powrót Swissem przez Zurich nie zapowiadał żadnych przygód. O 9 rano miałem wylądować w Warszawie, ale pilot przerwał lądowanie. Okazało się, że jest mega mgła i nikt Smoleńska nie chciał powtarzać. Po krążeniu w miejscu stwierdzili, że polecimy do Krakowa. W Krakowie zaczęli organizować autobusy, ale na myśl pewnie z 5-godzinnej jazdy autobusem od razu mnie skręcało. Wsiadłem w pociąg na Kraków Główny, a tam w Pendolino, które w 2:15h dowiozło mnie na Warszawę Zachodnią. Czas przejazdu imponujący, ale koniec końców w domu byłem prawie 5h później.
Dzień przerwy i jutro lecę do Amsterdamu.