Trzy tygodnie z rzędu podróży służbowych trochę mi się skróciło przez jakiegoś wirusa, który powalił mnie na ponad tydzień. Niestety odwołałem lot do Wrocławia, a także przelot do Eindhoven, gdzie miałem być przez tydzień. W środę jak mi się polepszyło to kupiłem jednak Ryanaira i na 2 dni spotkania w Eindhoven się pojawiłem. Mrozy w Holandii były nie mniejsze niż w Polsce, ale nie było z tego powodu żadnych kłopotów. Wracając w piątek wieczorem Ryanairem leciałem z bydłem holenderskim. Małe pocieszenie, że inne nacje też robią bydło w samolocie...
W poniedziałek o 7.20 miałem już odlecieć do Paryża. Samolot już zaczął się rozpędzać na pasie startowym gdy nagle zahamował. Wieża przerwała pozwolenie na start i musieliśmy poczekać 45 minut z boku. Dziwna sprawa. W Paryżu spędziłem 3 intensywne dni w naszym biurze w La Defence. Mieszkałem obok w hotelu Melia, który po stawkach negocjowanych kosztował 190 euro za dobę. Dobrze, że ja nie płacę :-). W nagrodę piękny pokój, cała ściana to okno i widok na Wieżę Eiffela. Po Paryżu poruszaliśmy się metrem i 2 razy byliśmy w XVII wiecznych restauracjach. Ślimaczki, foie gras, rybki i mięsko pierwsza klasa...
Za 8 dni ruszam na podbój Antarktydy, a na czerwiec kupiliśmy Namibię na 2 tygodnie.
W Warszawie śnieżyca, a ja wylatuję z 55 minutową przesiadką w Zurichu. Z niepokojem patrzyłem czy loty odbywają się normalnie i tak też niby było. Oczywiście do czasu mojego. Wsiedliśmy w miarę o czasie, ale staliśmy długo na płycie, bo odśnieżano pas startowy. Potem odladzanie i koniec końców odlecieliśmy godzinę po czasie. 15 minut przed lądowaniem przychodzi stewardessa i się pyta czy mam przesiadkę do Sao Paulo. Powiedziała, że będę miał prywatny transfer i zdążę na samolot. Uff.
Po wylądowaniu busik czekał na 4 osoby – dwie do Johannesburga i dwie do Sao Paulo. Wchodzę ostatni do samolotu. To nowy Boeing 777-300 SWISS i jest niestety zapakowany do ostatniego miejsca. Lot trwał 11.5h i dało się go przetrzymać, choć dość niewygodnie mi się spało. W Sao Paulo miałem sporo czasu na przesiadkę, ale kolejka do immigration była bardzo długa. Chciałem się też odświeżyć w saloniku, ale Avianca nie ma saloniku na odlotach krajowych. Ostatni lot do Foz do Iguacu przebiega w miłej atmosferze. Avianca nawet na krajówkach daje ciepłą kanapkę i napoje za darmo. Są też prywatne tv i samolot ogólnie nowy i pachnący.
Na lotnisku wyjmuję trochę kasy z bankomatu i łapię autobus 120 do wodospadów. Tu kupuję bilet, zostawiam bagaż i pakuję się do parkowego autobusu. Wysiadam przystanek przed końcem i już tutaj mogę podziwiać przepiękną panoramę wodospadów. Coś wspaniałego. Idę dalej w kierunku Gardzieli Diabła i podziwiam wodospady z różnych perspektyw. Na koniec idę mostkiem i przedzieram się między ludźmi by mieć jak najlepszy widok na gardziel. Dobrze, że miałem kurtkę przeciwdeszczową, bo cały bym zmókł. Siła tych wodospadów jest niesamowita i widok faktycznie panoramiczny.
Wracając zahaczam o jeszcze jedno miejsce. Tam można kupić łódkę pod wodospady, ale kosztuje to prawie 300 zł. Rezygnuję i wracam do wejścia. Tu pytam o helikopter. Wysyłają mnie na lądowisko 300 m obok i dowiaduję się co i jak. Przelot kosztuje 430 reali lub 140$. Chwila zastanowienia i biorę. Przelot trwa 10 minut, ale widok z góry jest zdecydowanie wart ceny i czasu. Najlepiej siąść po prawej stronie tak jak ja. Z góry jest to totalnie inna perspektywa. Wielka rzeka leniwie płynąca nagle zakręca i spada w dół. Ogrom wody. Dookoła wszędzie dżungla. Jestem zafascynowany.
Jadę do miasteczka po stronie argentyńskiej, gdzie mam nocleg.
Przed samym odjazdem na lotnisko, dostałem maila, że mój samolot będzie o godzinę opóźniony. Miałem tylko 1:15 na przesiadkę, więc zaczynało się robić niebezpiecznie. Pani na lotnisku jednak stwierdziła, że spokojnie zdążę. Po pół godzinie siedzenia wylot przesunięto jednak o następne 15 minut, a ja zostałem wezwany przez megafon. Czułem już co się święci. Przekierowali mnie na lot przez Buenos Aires, ale problem w tym, że ostatni samolot z Buenos do Ushuaia był totalnie pełny i przerzucili mnie dopiero na następny dzień na 6:05 rano. Oj ciepło, bo jak coś się stanie z tym lotem o 6 rano to nie zdążę na statek. Miałem jeszcze desperacką próbę by poczekać na standby na tym ostatnim locie, ale nic się nie zwolniło.
Dostałem hotel w centrum miasta, a za taksówki i jedzenie mieli mi oddać przed wylotem. Przy samym hotelu zauważyłem świetny steak house i poszedłem na 300 gramowy rib-eye. Fantastycznie przyrządzony i idealnie miękki. O 2.30 pobudka, choć i tak kiepsko spałem. O 3 miałem taksówkę na lotnisko Ezeiza. Szybko oddałem bagaż i poszedłem po zwrot pieniędzy. Trochę robili problemów z ich limitami, ale oddali.
Samolot na szczęście odleciał o czasie. Z góry widać ogromne pustkowia tego wielkiego kraju. Międzylądowanie mamy w Trelew w połowie drogi. Za Trelew już prawie cały czas była masa chmur, która trochę się odsłoniła przed Ushuaia. Wylądowaliśmy 45 minut przed czasem, więc na spokojnie oddałem bagaż i miałem jeszcze 5h do boardingu na statek. Zapytałem pana z biura co mogę robić i polecił mi trekking na lodowiec Martial. Idę jednak najpierw to jednej z knajp zjeść fantastyczny mix owoców morza.
Taksówką wyjeżdżam pod szlak i zaczynam trekking. Jest tylko kilka stopni Celsjusza, ale dobrze się idzie. Po pół godziny wychodzę na właściwy szlak i już właściwie po śniegu idę pod lodowiec. Lodowce i panoramę gór chyba ładniej widać z dołu, ale z góry za to są świetne widoki na miasteczko i Kanał Beagle. Z góry zszedłem pół biegiem i taksówką wróciłem do miasta.
Na boarding przyszedłem 10 minut przed czasem i okazał się to świetny wybór, bo łóżka nie były podpisane. Zająłem więc dolne i za chwilę przyszła reszta – Anglik na oko w moim wieku, Holender koło 50-tki i Argentyńczyk koło 70-tki. Zaprosili niedługo wszystkich do lounge i powiedzieli o najważniejszych rzeczach. Czekaliśmy jeszcze pół godziny na spóźnialskich samolotem i niestety wypłynęliśmy już jak się ściemniało, więc nici ze zdjęć z Kanału Beagle.
Nie miałem dotąd choroby morskiej, więc olałem wszelaką profilaktykę. O północy wypłynęliśmy na cieśninę Drake, ale jak spałem to było ok. Jak wstałem o 7 to zaczęły się problemy. Prądy morskie są mega, fale sięgają do kilkunastu metrów, a statkiem tak buja, że masakra. Zjadłem śniadanie, ale zaraz je oddałem. O 10 przyszła lekarz i dała mi jakiś plaster za ucho i powiedziała, że za 3-4h zacznie pomagać i będzie działać 3 dni. Poszedłem spać i lepiej mi się zrobiło. Wstałem na lunch, którego trochę zjadłem i znowu oddałem. Potem znowu poszedłem spać i mi się lepiej zrobiło. Przed kolacją jeszcze przeczyściłem żołądek i po kolacji sporo siedziałem by mi się ułożyło trochę. Ta masakra będzie trwała do jutra wieczór gdy dopłyniemy do pierwszych wysp antarktycznych.
Trzeci dzień wyprawy był już trochę łagodniejszy. Powiedzieli, że drugi dzień to wiało do 10 stopni w skali Beauforta. Być może też plaster zaczął działać, ale generalnie sporo ozdrowiałem. Pomiędzy jedzeniem były wykłady, więc posłuchałem o gatunkach pingwinów i wielorybów. Postałem też trochę na mostku i z kilkoma innymi zapaleńcami próbowaliśmy sfotografować ptaki.
W nocy jak wpływaliśmy do cieśniny Gerlache to sporo trzęsło. Obudziłem się 6.30 na wschód słońca i jak stanąłem o 7 na zewnątrz to przerwałem tylko na 20 minut śniadania i oglądałem pierwsze widoki Antarktydy ze szczęką opadniętą poniżej poziomu morza. Wyspy i Półwysep Antarktyczny wystrzela pionowo z wody, wszystko praktycznie pokryte śniegiem i lodowcami. To trzeba przeżyć samemu. Do tego co chwila było widać humbaki i dość często pingwiny, a i czasami foki. Słońce ładnie świeciło i można było zobaczyć najbielszą z bieli, czyli śnieg Antarktydy. Teoretycznie dzisiaj rano powinniśmy już dotknąć lądu, ale przez fatalną pogodę na cieśninie Drake sporo zwolniliśmy i nie dotarliśmy na czas. Także podczas lunchu i kolacji kapitan zmieniał kurs by się ustawić pod wiatr, a nie bokiem, bo inaczej wszystkie obiady by chyba poleciały.
Po lunchu mieliśmy pierwsze zejście na ląd, na wyspę Denco. Zapakowałem się w pierwszy zodiak i popłynąłem. Wyspa jest malutka, ale dość wysoka. Jest kilka kolonii pingwinów, które podpatrywaliśmy. Wspięliśmy się też na szczyt, skąd podziwialiśmy fantastyczne widoki na okolice. Coś niesamowitego. Nawet nie wiem kiedy 2.5h minęło i powoli musieliśmy się zbierać na dół. Przed zabraniem przez kodaki, stado morsów, czyli uczestników naszej wycieczki chciało się wykąpać. Okazuje się, że 1/3 z 114 turystów weszła do tej lodowatej wody i się zanurzyła. Ja nie byłem tak odważny.
Jutro dwa lądowania, oba na właściwym Półwyspie Antarktycznym.
Pobudka rano na wschód słońca, ale niestety dziś jest bardzo pochmurno i słońce się nie przebija. Wracam więc na śniadanie i czekamy na polepszenie pogody. Lekko się poprawiło i jako jeden z pierwszych stawiam stopę na właściwej Antarktydzie, przy Neko Harbour. Jest sobie kilkadziesiąt pingwinów, a obok leży foka :). Przy tej zatoce znajduje się kilka lodowców schodzących bezpośrednio do morza i widać jak z ich pionowych ścian odrywają się góry lodowe. Widoki, mimo dość mglistej pogody są super. Spędzam trochę czasu z pingwinami i czekam aż jeden z przewodników sprawdzi drogę na górę. Wiatr sporo przeszkadzał, ale w końcu udało się wejść ze 200 metrów w pionie. Po drugiej stronie zatoki na wyspy zaczęło świecić słońce. Widok totalnie spektakularny, bo mamy ocean z wielkimi i bardzo licznymi górami lodowymi, wysokie pionowe góry wystrzelone prosto z oceanu i lodowce schodzące do wody. Dla mnie totalny kosmos. Rozumiem ludzi, którzy zakochują się w Antarktydzie i wracają tu wiele razy. Jeden Holender mówił, że jest już piąty raz.
Jak już postrzelam trochę fotek to po prostu siadam na pupie na śniegu i podziwiam widoki. Wiatr czy śnieg mi w niczym nie przeszkadza. Te 114 pasażerów też się porozchodziło, więc można mieć czas dla siebie i wpatrzeć i wsłuchać w tę dzicz prawdziwej natury. Po 2.5h wracamy na pokład.
Po lunchu dopłynęliśmy do Paradise Bay. Obok jest tu stacja chilijska i argentyńska, ale obie już zamknięte. Do tej pory nie widzieliśmy żadnych innych ludzi czy statków, więc mamy wrażenie bycia totalnie sami tutaj. Kilka osób, w tym szef ekspedycji, jak zwykle wypływają jednym zodiakiem i sprawdzają teren. Po pół godzinie niestety nie mają dobrych wiadomości, bo jest taki wiatr i fale, że trzeba by było skakać po kolana i to byłoby niebezpieczne dla mniej sprawnych pasażerów (choć nikt tego oficjalnie nie powie). W zamian za lądowanie, oferują godzinną przejażdżkę zodiakami po zatoce. Wiatr wieje mocny, sypie śnieg, który rani twarz. Nigdzie mi nie jest zimno oprócz twarzy. Dookoła zatoki są wysokie szczyty, ale tylko kawałek ich przebija przez chmury. Jest też kilka lodowców z każdej strony, które popękane robią ekstra wrażenie. Z powodu tego popękania jednak nie możemy podpłynąć zbyt blisko, bo jak góra lodowa się oderwie to będzie wielki splash, fala i mogą fruwać odłamki lodu, które ranią. Po godzinie pływania po tych falach i w tych warunkach wykończeni pakujemy się na statek. Dziś wieczorem planowany jest grill na zewnątrz. Takie rzeczy się robi na Antarktydzie :-).
Wieczorem przed grillem, nasz expedition leader, niestety nie miał dobrych wiadomości. Idzie duży sztorm od Pacyfiku i jeżeli będziemy płynąć zgodnie z planem to drugiego dnia na cieśninie Drake uderzy w nas z siłą 10-12 w skali Beauforta. Podjęli więc z kapitanem decyzję, że wracamy dzień wcześniej by uniknąć problemów. Na 6 dzień proponują Deception Island i Half Moon Island na Szetlandach Południowych.
Gdy dopłynęliśmy do Deception Island, mieliśmy fantastyczną pogodę. Wyspa znana jest z tego, że ma kształt litery C, takiej bardziej zamkniętej i w środku jest duża zatoka. Tak naprawdę jest to aktywny wulkan z kalderą pod wodą. Bardzo podobnie wygląda to na Santorini. Wyspa była też siedzibą wielorybników. Są tu pozostałości po ich bazach – domki i zbiorniki na wielorybi olej. Jest też duża populacja fok. Spędzamy na wyspie prawie 3 godziny i jest tu naprawdę przepięknie. Wspinamy się do okna Neptuna, a także robię sesję fokom. Znalazło się też kilka pingwinów, w tym jeden z gatunku, którego jeszcze nie widziałem.
Później płyniemy w stronę Half Moon Island, gdzie jest wielka kolonia tych pingwinów. Niestety pogoda wyraźnie się psuje i jak mamy pakować się na zodiaki to na wodzie pojawił się szkwał. Czekamy pół godziny i niestety znowu odwołują lądowanie. Jestem trochę rozczarowany, bo nie było tak źle, ale oni w ogóle nie chcą ryzykować. Mieliśmy zatem tylko 3 lądowania, z czego tylko 1 na kontynencie. Taki jest niestety efekt płynięcia na koniec sezonu.
Potem znowu płyniemy Cieśniną Drake i sporo buja, pada też deszcz. Wczoraj w południe wziąłem już plaster, więc udało się nie chorować. Pierwszy dzień na cieśninie był ciężki, ale drugi już w miarę spoko, chociaż i tak bujało. Ostatni dzień popłynęliśmy do wyspy Staten, która jest obok wejścia do kanału Beagle. Przy śniadaniu krzyknęli przez megafon, że widać orki. Zerwałem się na równe nogi, pobiegłem po aparat i jeszcze udało mi się uchwycić. Potem jeszcze widziałem delfiny, ale nie miałem przy sobie aparatu. Kapitan generalnie płynął ok. kilometra od brzegu, więc nic ciekawego na brzegu nie było widać, choć ponoć jakaś kolonia pingwinów była. Ogólnie bardzo rozczarowujące to było, że tak nam okroili ten rejs. Jutro rano wysiadka w Ushuaia.
Ze statku schodzę pierwszy. Strasznie miałem już dość tej puszki. Wschód słońca nad Ushuaia na zawsze zostanie w pamięci. Idę szybko zostawić graty do hotelu i łapię busa do parku narodowego Tierra del Fuego. Drogo, bo 500 pesos i kolejne 350 za wejście do parku. Przeszedłem z 10 km po różnych szlakach. Fantastyczne góry, roślinność jesienna w wielu kolorach, jeziorka i ptaki. Bardzo mi się tu podobało. Miałem jeszcze wejść na jedną górę, ale po 10 dniach prawie bezruchu, ciężko mi było i wróciłem do miasta. Następnego dnia rano pochodziłem jeszcze po mieścinie i o 13.20 wyleciałem do Buenos.
Udało mi się zmienić bilet by wylecieć następnego dnia. Pierwotnie miałem jeszcze jechać przez Urugwaj, ale zmiany rozkładowe pokrzyżowały plany. Miałem 4h na Buenos i ciężko mi było to zapełnić. Miasto jest mega brudne, wszędzie śmieci, psie kupy, śpiący bezdomni, itp. Plaza de Mayo zagrodzony i w remoncie, tak samo jak okoliczne zabytki. Nie lubię dużych miast, więc z ulgą zabrałem się i uberem dojechałem na lotnisko. Salonik Star Alliance jest klasa i prysznic stawia mnie na nogi. Za 2h odlot do Frankfurtu.