Wylecielismy wiec w piatek wieczorem i o dziwo w strugach deszczu wyladowalismy o 23 w Palmie. Szybkie wynajecie samochodu i z ledwo nadazajacymi wycieraczkami po niecalej godzinie drogi autostrada dojechalismy do naszego hotelu w Alcudii. Hotel jest niesamowity. Miesci sie w budynku z 1636 roku, w waskiej uliczce na starym miescie i ma tylko 6 pokojów kazdy urzadzony w innym stylu. Jest to wspaniale polaczenie starego stylu z nowoczesnoscia. Sniadanie w tym hotelu równiez bylo rewelacyjne, a wiekszosc rzeczy przygotowywala zona wlasciciela. On tez towarzyszyl nam caly czas opowiadajac historie tego budynku.
Po sniadaniu pojechalismy na Cap de Formentor ogladajac piekne klify pólnocnego wybrzeza. Niestety troche deszcz jeszcze kropil, ale widoki i tak przednie. Na obiad wrócilismy do Alcudii, do restauracji specjalizujacej sie w Paelli i owocach morza. Wzielismy czarna paelle - z czarnym atramentem matwy - wyglada i smakuje dosc ciekawie.
Popoludnie to wycieczka do Sa Calobra, gdzie pokonujac spektakularne serpentyny docieramy do wspanialej zatoczki. Widac, ze w sezonie jest to masa turystów, ale my widzielismy tylko kilku. Obok jest tez wejscie do wawozu Torrent de Pareis, ale niestety woda z topniejacego z okolicznych gór sniegu uniemozliwila eksploracje wawozu. Zrobilismy tylko kilka zdjec z ujscia.
W niedziele pojechalismy do Port Soller, chyba najladniejszego portu na wyspie. Klimatu dodaje takze dlugi stary i drewniany tramwaj, akurat przejezdzal. Nastepnie udalismy sie do Deis, pieknej wioski na wzgórzach i restauracji z gwiazdka Michellina, gdzie spedzilismy 3 godziny na wspanialym obiedzie. Wieczorem jeszcze krótka wizyta w Valldemossa, gdzie mieszkal jakis czas Chopin oraz wizyta w Palmie. Tutaj obejrzelismy klasztor, który wspaniale prezentuje sie od strony morza i zgubilismy sie w waskich uliczkach starego miasta.
W poniedzialek 4:45 pobudka, 6:45 odlot, a po 10 bylem juz w biurze.
Bilety do Peru wcale nie muszą być drogie. Pokazała to ?promocja? TAM, gdzie w wyniku błędu taryfowego udało się kupić bilety za 1000zł na trasie Paryż - Lima - Londyn. Byli tacy, co kupili za 650zł, ale ja nie mogłem znaleźć takiej ceny dla dwóch osób, a nie chciałem ryzykować oddzielnych rezerwacji. W końcu polecieć za tysiaka do Peru to super oferta. Wykorzystując resztę mil z coraz bardziej beznadziejnego programu Miles&More kupiłem jeszcze bilety Lima - Cuzco (+30zł opłat lotniskowych) oraz Warszawa-Paryż i Londyn-Frankfurt-Warszawa.
10 kwietnia o 6 bierzemy taksówkę na Okęcie i na lotnisku spotykamy się z dwójką Polaków, którzy dolot do Paryża mają Ryanairem. Szybki lot nowym Embraerem LOTu i o 10 jesteśmy w Paryżu na Terminalu 1 lotniska Charles de Gaulle. Znajdujemy przechowalnię bagażu na Terminalu 2, gdzie płacimy ździerskie 12 euro za plecak za przechowanie 6-12 godzin. Powariowali. Mamy cały dzień na Paryż. Idziemy na dół na kolejkę do miasta, gdzie bilety kosztują aż po 9.5 euro od osoby. No cóż, drogi ten Paryż na dzień dobry. Jedziemy do Notre Dame mijając brzydkie przedmieścia stolicy Francji. Trochę kropi, ale temperatura w sam raz do chodzenia w polarze. W Notre Dame tłumy, ale dość szybko udaje się dostać do środka. Katedra jest przepiękna, czuć 800 lat historii. Jak byłem w Paryżu 10 lat temu to nie wszedłem do środka, ale tym razem już nie ominąłem. Szkoda jedynie, że przed wejściem zrobili ogromny podest, który przeszkadza w oglądaniu od głównego wejścia. Spacerujemy trochę po okolicy robiąc zdjęcia z różnych miejsc i udajemy się powoli w stronę Luwru. Nie mamy niestety czasu na wejście do środka, przechodzimy przez dziedziniec i oglądamy piramidę. Próbujemy znaleźć jakiś sklep, żeby kupić coś do picia, ale nic nie ma. Jedynie małe budki oferują małą wodę po 3 euro, ale ta cena jest nie do przyjęcia. Idziemy przez Plac Concorde i Pola Elizejskie do Łuku Triumfalnego, a następnie pod Wieżę Eiffla. Tu niestety zaczyna mocniej padać, a my wyciągamy kurtki i idziemy do metra, żeby pojechać na Montmartre. Miałem 2 stare bilety na metro sprzed 10 lat i zadziałały. Wysiadamy z metra przy Moulin Rouge i idąc w stronę Placu Pigalle wstępujemy na falafela do jednej z wielu restauracyjek i w końcu znajdujemy normalny sklep, żeby kupić coś do picia. Wejście po schodach na wzgórze Montmartre wymaga bardzo dużo wysiłku, szczególnie jak zrobiło się tyle kilometrów co my, ale widok z góry rekompensuje cały wysiłek. Do tego piękna katedra Sacre Coeur. Nasz czas w Paryżu dobiega końca, idziemy w stronę Gare du Nord, skąd odjeżdżają pociągi na lotnisko. Próbuję stare zużyte bilety jeszcze raz i wchodzimy na perony. Niestety na lotnisku są także bramki przy wyjściu i bałem się, że nas nie wypuszczą, ale udało się. Jesteśmy zatem 19 euro do przodu. Odbieramy plecaki i idziemy do check-in. Widać długą kolejkę, ale dzięki karcie Frequent Travellera możemy odprawić się w biznesie. Plecaki mają nalepki do Limy, ale mamy je odebrać na lotnisku w Rio i jeszcze raz nadać. Spotykamy sporą grupę Polaków (jest nas ponad 15 osób) i o 21 odlatujemy w stronę Rio. Nasz Airbus ma konfigurację siedzeń 2-4-2, siedzimy w czwórce, a przed nami cały rząd był pusty. Przesiadam się więc, szybko zjadam posiłek, biorę whisky i jestem gotowy to rozłożenia się na 4 fotelach. Niestety jakiś gość przesiadł się na pierwszy fotel, ale nic sobie z tego nie robiąc rozkładam się na 3 fotelach i wysypiam się jak w business class.
W Rio wylądowaliśmy o 4.40, ale sporo czasu zeszło nam na wyjście z lotniska. Wybieram trochę brazylijskiej kasy i w 6 osób wsiadamy w lotniskowy autobus, który za 12 reali dowozi nas do dzielnicy Ipanema. Widać trochę slumsów, ale nie jest źle. Ipanema to dość bogata dzielnica, a my od razu udajemy się na plażę, gdzie mocząc nogi udajemy się w stronę Copacabany. Plaża jest piękna, mnóstwo żółtego piasku oraz okoliczne wzgórza robią klimat. Niestety plażą nie można przejść na Copacabanę, więc robimy przejście przez ulice. Siadamy w knajpce biorąc piwko i decydujemy się na szybką kąpiel w morzu. Myślałem, że woda jest cieplutka i wbiegłem szybko, ale był lekki szok. Kąpiel jednak zaliczona. Idziemy jeszcze kupić coś do picia i we czwórkę bierzemy taksówkę na wzgórze z Jezusem. Jazdy jest całkiem sporo i dużo pod górę, wjeżdżamy z zera na ponad 800m npm. Statua jest niezła, ale z bliska nie robi aż takiego wrażenia, natomiast widoki z góry są nieziemskie. Całe Rio widać jak na dłoni i to jest faktycznie chyba najpiękniej położone miasto na świecie. Zjeżdżamy tą samą taksówką do drugiego lotniska w Rio skąd są autobusy na lotnisko GIG. Pytamy jeszcze taksówkarza ile by chciał za kurs i powiedział, że tyle co bilet dla 4 osób (40 reali). Jak dojechaliśmy do licznik pokazał o 20 reali więcej, ale mimo ostrych protestów taksiarza dajemy mu tylko 40. Tak się kończy nasze 10h w Rio i lecimy krótkim lotem do Sao Paulo. Tam na przesiadkę mamy już tylko 1.5h, ale chcieliśmy jeszcze coś zjeść. Ceny jednak były totalnie kosmiczne, m.in. pizza za 100zł, byle kanapka za 30zł, więc doczekujemy na nasz lot do Limy i dopiero tam jemy posiłek. Lot do Limy operowany jest przez LAN na samolocie Boeing 767. LOT też ma takie Boeingi, ale kilkanaście lat starsze. LAN ma świetny system rozrywki, ale po zjedzeniu posiłku padamy i przesypiamy praktycznie cały 5 godzinny lot. Lądujemy w Limie o 23, wyciągam kasę i w hallu czekają już na nas z moim nazwiskiem z hostelu Las Fresas. Hostel jest blisko lotniska, bo jutro rano lecimy do Cuzco. Dostajemy pokój z oknem na korytarz, ale jest nam wszystko jedno. Bierzemy prysznic we wspólnej łazience i idziemy spać.
Rano wstajemy, jemy śniadanie i kierowca hotelowy odwozi nas na lotnisko. Transfer w każdą ze stron zapłaciliśmy aż 25 soli, ale nie mieliśmy jeszcze rozeznania jak tanie są taksówki w Peru, no i opcja z odebraniem z lotniska była naprawdę dobra. Dziś faktycznie widzimy jak ładne jest to lotnisko. W środku tłumy, ale nam się udaje znowu dostać do check-in dla business class i wędrujemy na górę, skąd mamy odlot liniami TACA. Wchodząc do samolotu, okazuje się, że dostaliśmy miejsca przy wyjściu awaryjnym, mamy zatem mnóstwo miejsca na nogi. Podczas tego krótkiego krajowego lotu (alternatywa to 22h autobusem) dostajemy kanapkę z omletem na ciepło i napoje do wyboru. Z góry oglądamy jak pięknie położone jest Cuzco i chwilę potem siedzimy już w taksówce i jedziemy do placu San Blas. Wybrałem to miejsce, ponieważ jest ono trochę wyżej i ponoć są piękne widoki na miasto. Za taksówkę zapłaciliśmy 10 soli i po drodze się nieźle zdziwiliśmy jakimi wąskimi i stromymi uliczkami jedziemy. Na placu San Blas jest kościół i trochę tandety dla turystów, Monika zostaje z plecakami, a ja idę poszukać hostelu. Odwiedziłem kilka dość parszywych miejsc, aż w końcu natrafiłem na uliczkę powyżej placu i tam znalazłem fajne miejsce za 40 soli z łazienką i śniadaniem. Super widok z okien na całe Cuzco w cenie. Cały dzień poświęciliśmy na Cuzco, starożytną stolicę Inków. Czuć historię, także z czasów konkwisty. Najładniejsze są chyba okolice Plaza de Armas, ale ogólnie pospacerować po starym mieście to podstawa wchłonięcia atmosfery. Mnóstwo stromych uliczek i schodków daje we znaki, ponieważ miasto położone jest na prawie 3400 m npm. Póki co zmęczenie to jedyna oznaka wysokości. Jako pamiątka z Peru, zaglądamy do sklepiku pewnej pani co sobie siedzi i dzierga na drutach. Kupujemy sobie czapki i małą dla naszego synka i płacimy razem 28 soli. Jak ją nałożę w zimie to wszyscy od razu będą wiedzieli, że jest ona z Peru. O dziwo, mimo, że to miasto turystyczne to dogadać się z kimkolwiek po angielsku jest bardzo trudno. W restauracji musiałem zgadywać i miałem niespodziankę co zjem. Dobrze przynajmniej, że właściciel naszego hostelu mówi po angielsku całkiem nieźle. Pytamy go o trochę szczegółów na temat taniego dojazdu do Machu Picchu i decydujemy się następnego dnia rano jechać w tani sposób.
Ten tani dojazd do Machu Picchu jest dość rozpowszechniony, ponieważ koleje peruwiańskie ustawiły cenę zaporową na ponad 100 dolarów w dwie strony i to z Ollantaytambo. Poza tym mieliśmy kupione już w Polsce bilety online na 7 rano i chcieliśmy być tam wcześniej niż pociąg. Jemy zatem skromne śniadanie, zostawiamy jeden plecak i udajemy się taksówką za 4 sole na dworzec. Jest to spory kawałek, więc lepiej nie iść pieszo. Jak tylko weszliśmy do dworca to od razu firmy przewozowe zaczęły się przekrzykiwać Santa Maria i wybraliśmy głośniejszą panią. Kupujemy bilety po 15 soli i wsiadamy do starego grata. Autobus wyjechał o 8 i jechał aż do 14. Dystans niby krótki, ale cały czas są serpentyny i autobus prawie nigdy nie przekracza 40 kph. Trochę się zdenerwowaliśmy, że nie wzięliśmy busa. Po drodze zjedliśmy jeszcze szybką porcję ryżu z warzywami (ja + kurczak) i wysiedliśmy w Santa Maria. Tutaj od razu czekały stare kombiaki, które za kolejne 15 soli dowoziły do Hydroelectrico przez Santa Teresa. Razem z Argentyńczykami wsiadamy i w łącznie 6 osób jedziemy przez góry drogą gruntową. Było to aż 1.5h drogi przez dziury, rzeczki i serpentyny. Na stacji Hydroelectrico jest trochę kramów i widzimy, że za godzinkę odjeżdża pociąg do Aguas Calientes. Kosztuje on 18 dolarów dla innostrańców i 5 soli dla miejscowych. Jako, że takich sytuacji nie lubimy to decydujemy się na przejście pieszo. Spacerek jest bardzo ładny i na bardzo małym kącie pod górę, więc czuje się, jakby się szło po płaskim. Idziemy dość żwawo i po równo 2h dochodzimy do celu. Tu jest tabliczka, że ten dystans to 11km. Wchodzimy do pierwszego hostelu po drodze i pytamy o pokoje. Jakiś dzieciak prowadzi nas do innego, gdzie dostajemy mały pokój za 50 soli z łazienką.
Aguas Calientes to gorsza wersja Krupówek. Cała infrastruktura jest tylko pod turystów. Kupujemy bilety na autobus do Machu Picchu, bo przecież pod bramę prowadzi jeszcze 8km droga po ostrych serpentynach. Bus jest o 5.30 i za bilet w obie strony dla dwóch osób zapłaciłem aż ok. 37 dolarów. Jemy jeszcze pizzę w jednej z restauracji i idziemy spać. Rano wychodzimy o 5.15 i na autobus czekają już tłumy. Wsiadamy dopiero do czwartego i po 20 minutach ustawiamy się w kolejce do wejścia. Po przejściu przez bramki od razu idziemy na koniec, do wejścia na górę Wayna Picchu. Po drodze zatrzymujemy się na 10 minut ponieważ stadko lam koniecznie chciało byśmy je pogłaskali. Wejścia na tę górę są tylko 2 dziennie i trzeba mieć wcześniej kupione bilety. Wpuszczają 2 razy po 200 osób. Lepiej iść z rana, bo jest szansa na lepszą pogodę i piękne światło. Wszyscy od razu pędzą na Wayna Picchu, a my najpierw udajemy się na mniejszą górę i mamy ją tylko dla siebie. Słońce wyszło już znad gór i mamy cudownie oświetlone Machu Picchu widoczne jak na dłoni. Następnie w trudach na stromym podejściu częściowo po schodach wchodzimy na Wayna. Tutaj na górze też są ruiny, a widoki na Machu Picchu jeszcze piękniejsze. Odpoczywamy na samym szczycie i powoli schodzimy na dół. Cała ta wycieczka zajęła nam 2.5h. Dopiero teraz chodzimy trochę po ruinach, ale dojechały już tłumy z pociągu i jest dość ciasno. Wychodzimy w końcu na drugie wzgórze i delektujemy się widokami jak ze wszystkich pocztówek. Tak prawdę mówiąc miejsce to dużo ładniej wygląda jak się je ogląda z okolicznych gór, pośrodku to 'tylko' kamienie. Mija 12, więc zbieramy się do wyjścia ponieważ chcemy jeszcze dziś wrócić do Cuzco. W Aguas Calientes stał akurat pociąg, zjazd w dół to 12 dolarów i tym razem się decydujemy. Po 45 minutach jesteśmy w Hydroelectrico i czekamy na jakiś transport dalej. Nie ma jednak nic do Santa Maria, przyjeżdża co jakiś czas tylko coś do Santa Teresa. Po godzinie dojeżdża kilka busów, ale oni mają klientów, którzy przyjechali tu z nimi z Cuzco, więc nie mają miejsc dla nas. Monika się jednak nie poddaje i podpytuje kierowców o miejsce. W końcu znajdują się dwa dla nas i za 40 soli mamy transport prosto do Cuzco. Po drodze zatrzymujemy się na jakieś jedzenie i jak zapada zmrok po 18 pytam kierowcę ile jeszcze czasu nam zajmie. On odpowiada, że 4 godziny, a moja mapa pokazuje, że do Cuzco jest zaledwie 70 km. Niemniej jednak mimo, że bus jechał dość szybko to do Cuzco dojechaliśmy dopiero o 22.
Jedziemy do Arequipy. Znowu kilka ładnych godzin w autobusie i wjeżdżając do miasta mamy opad szczęki patrząc na piękny kształt wulkanu Misti i innego ośnieżonego sześciotysięcznika. Bierzemy taksówkę za 6 soli w okolice starego miasta, gdzie jest sporo tanich hotelików. Idziemy do polecanego w LP, ale nie mają miejsc i prowadzą nas do innego. Za 45 soli dostajemy pokój z widokiem na wulkan. Idziemy na plac zobaczyć przepiękną katedrę. Jest to główna atrakcja Arequipy i prezentuje się naprawdę fajnie. Arequipa w ogóle nazywana jest Białym Miastem, bo większość starej części zbudowana jest z białych kamieni. Podoba mi się tutaj. Zaglądamy jeszcze do agencji turystycznych pytając o wycieczkę do Kanionu Colca, ale w końcu postanawiamy, że lepiej i taniej zrobić to samemu. Kręcimy się uliczkami do zmroku, oddajemy rzeczy do prania (tylko 3 sole za kg) i czytamy jak tu najlepiej zobaczyć kanion.
O 11 następnego dnia mamy autobus do Cobanaconde przez Chivay. Niby nie jest to daleko, ale jedzie się aż 6 godzin. A jedzie się tyle dlatego, że przed Chivay wjeżdżamy aż na 4900 m npm (obyło się bez choroby wysokościowej), a potem z Chivay do Cobanaconde mamy prawie cały czas drogę szutrową. Cobanaconde to bardzo mała mieścina, ale swój Plaza de Armas oraz katedrę mają. Zatrzymujemy się w mikroskopijnym pokoju w hoteliku przy placu za 20 soli i stwierdzamy, że następnego dnia zejdziemy w dół i w górę kanionu. Zaglądamy jeszcze do informacji turystycznej, gdzie chcieliśmy kupić bilet wstępu do kanionu (70 soli), ale nie dało się z panią dogadać. Powiedziała coś, że jutro o 6 rano będzie można kupić. Oczywiście o 6 rano wszystko było pozamykane. Biegamy jeszcze pół godziny dookoła i stwierdzamy, że pójdziemy bez biletu. W końcu chcieliśmy kupić, ale nie było gdzie. Zejście w dół kanionu było dość szybkie, w sumie od placu zajęło nam tylko 2.5h (miało 3h) i na dole zatrzymujemy się w fajnej oazie. Kanion jest dość stromy, ale nie robi wrażenia zapadniętej szczeliny. Chyba widoki na okoliczne góry w oddali jest dużo fajniejszy, a żeby tyle zobaczyć to wystarczy tylko godzinkę zejść w dół. W oazie zjadłem obiad, wypiłem piwko, kupiliśmy wodę i o 11.30 wyruszyliśmy w górę. Dopiero teraz poczuliśmy jak jest cholernie stromo, jak zupełnie nie mamy kondycji, jak mocno pali słońce i jak mało wody wzięliśmy. Wspinaczka na górę z przystankami co minutę zajęła nam aż prawie 6h i doszliśmy z powrotem o zmroku. Idąc normalnym tempem da się jednak wejść w 3h, no ale trzeba mieć trochę kondycji. Z powodu tego zmęczenia postanawiamy zaszaleć. Idziemy do najlepszego hotelu w mieście, który ma 3 gwiazdki. Pani mówi o cenie 60$, ale że jest negocjowalna. Powiedzieliśmy, że możemy dać 30$ i tym sposobem dostaliśmy wspaniały pokój z w końcu normalnie działającym prysznicem i łóżko na którym można się było super wyspać. W cenie mieliśmy także śniadanie, które było naprawdę dobre i nie składało się tak jak w innych hotelach z bułki, masła, dżemu i herbaty. Monika odpoczywa, a ja postanawiam podjechać na Cruz del Condor poobserwować te wspaniałe ptaki. Byłem tam niecałą godzinkę i udało mi się pooglądać kilkanaście z nich pięknie wznoszących się nad kanionem. Wracając do Cobanaconde dorwała mnie w autobusie kobieta z tym biletem do kanionu, ale stwierdziłem, że teraz jak już wyjeżdżamy to nie będę płacił i ściemniłem, że zostawiłem w hotelu. Pani się na szczęście odczepiła. Do Arequipy dojeżdżamy już po zmroku i postanawiamy jechać dalej nocnym autobusem.
Pochodziliśmy chwilę po mieścinie, która nie ma zbyt wiele do zaoferowania i wracając do hotelu zaczepił nas jeszcze inny człowiek z agencji i kupiliśmy w końcu wycieczkę za 35 soli. Następnego dnia rano wsadza nas ten człowiek w taksówkę razem z innymi Polakami (ci kupili bilety w promocji Air Europa) i jedziemy do Paracas. Na miejscu tłumy turystów. Musimy zapłacić jeszcze 5 soli za wstęp do parku i 2 sole za nabrzeże i po chwili siedzimy w szybkiej łodzi motorowej pędząc w kierunku wysp. Najpierw zatrzymujemy się na tzw. słynnym świeczniku, czyli czymś co zostało zrobione jak linie w Nazca i ładnie prezentuje się na wzgórzu. Następnie same wyspy robią niezłe wrażenie. Pionowe skały wyrastają prosto z oceanu tworząc także łuki skalne. Na wyspach oprócz mnóstwa ptactwa oglądamy pingwiny i lwy morskie. Widać naprawdę mnóstwo zwierząt. Zdecydowanie warto tu przyjechać. Co 7 lat zbierają tutaj odchody ptaków, tzw. guano, które jest najlepszym naturalnym nawozem. O 11 jesteśmy już z powrotem i do wieczora poza kilkoma spacerami właściwie nic nie robimy.
Następnego dnia z rana jedziemy do Limy. Ruch w tym mieście jest straszny, nie wiem jak ci ludzie jeżdżą, ale przypomina to najgorsze kraje arabskie, gdzie po 5 samochodów mieści się na 3 pasach. Wstępujemy coś zjeść i chcemy poszukać hotelu, ale nie jest to takie proste. Te w centrum są pełne, więc wchodzę na booking.com z telefonu i znajduję coś niedaleko w przystępnej cenie. Nie mogłem jednak sfinalizować transakcji i okazało się, że dobrze, bo idą tam znajdujemy inny dość fajny hotelik za 40 soli i wracamy do głównego placu coś pozwiedzać. Kręcimy się trochę po deptaku i głównym placu, potem idziemy jeszcze dalej, gdzie widzimy fajną drewnianą architekturę, aż w końcu ktoś mnie zaczepia mówiąc bym schował aparat bo tu jest niebezpiecznie. Dziwne. Wracamy więc powoli do hotelu i spotykamy Polaków z naszego samolotu, z którymi będziemy też wracać.
0 6 rano łapiemy taksówkę na lotnisko za 25 soli i jedziemy kawał drogi. Przed bramami lotniska jest kilka pań, które przygotowują kanapki. Ruch jest spory, a my postanawiamy wykorzystać resztę soli i kupujemy chyba z 10 kanapek. Zdajemy bagaże do Londynu i idziemy do bramki. Tu na lotnisku ceny są europejskie, więc lepiej kupić wszelakie pamiątki oraz jedzenie na mieście. Na do widzenia kupuję małą wodę za resztę pieniędzy i wsiadamy do Boeinga 767 linii LAN. Tym razem mam szansę wypróbować świetny system rozrywki i oglądam dwa filmy. Po zmianie czasu, lądujemy o 15:40 w Sao Paulo i postanawiamy wyjść na miasto. Mamy 8h do następnego samolotu, więc głupio tak siedzieć na lotnisku. Trochę nam się schodzi z wyjściem, ale za chwilę łapiemy autobus do metra i jedziemy w tą wielką metropolię w 6 osób. Przy metrze tłumy ludzi, dojeżdżamy do Praca de Republica, czyli centrum Sao Paulo po ponad godzinie. Jest już ciemno i od razu nas ktoś zaczepia pytając o kasę, ale w grupie siła. Postanawiamy zrobić sobie kółeczko przez 2-3h, ale tylko lekko oddalając się od placu widzimy straszny syf, pełno śmieci i ludzie śpiący pod drzewami. Chyba w te 6 osób to minimum by czuć się chociaż trochę bezpiecznie. Dochodzimy w okolice dworca Luz (ładny budynek), ale pełno prostytutek zniechęca do kręcenia się. Wracając w stronę placu w końcu natrafiamy na kilka ładniejszych budynków oraz dziwny pomnik zrobiony ze szczurów. 2h wystarczy, już wiemy, że to miasto jest straszne i nic ciekawego tu nie ma. Na lotnisku znowu z 15 Polaków, zabijamy resztę czasu wymieniając poglądy i przed północą odlatujemy pełnym Boeingiem 777 (prawie 350 osób) do Londynu. Na szczęście byliśmy zmęczeni i te 11h minęło na spaniu i oglądaniu filmów. W Londynie odbieramy bagaże i nadajemy do Warszawy. Jeszcze przesiadka we Frankfurcie i po 31h podróży lądujemy o 23 w Warszawie.