Jedziemy następnie do Polignano, które słynie z wąwozu szerokiego na kilkanaście metrów i pionowych skał. Plaża jest mega zawalona ludźmi i ogólnie miejsce bardzo turystyczne, szczególnie, że dziś święto. Kręcimy się trochę, moczymy nogi i jemy obiad. Ruszamy następnie do Monopoli, gdzie jeździmy z 15 minut zanim udało się zaparkować. Tu jest piękny port z murami nad samym morzem. Stonka ludzi, więc ciężko coś pozwiedzać, ale jest ładnie. W spokojniejszej atmosferze na pewno zrobi lepsze wrażenie. Na koniec dnia jedziemy do Alberobello, słynnego z domków Trulli - kamienne dachy w kształcie stożka. Najpierw po drodze meldujemy się w naszym hotelu, gdzie śpimy właśnie w jednym z takich historycznych domków. W Alberobello ukazuje się nam cała wioska z tymi domami i wyglądają fantastycznie. Cepelia ogromna, ludzi ogrom, ale i tak jest super! Kręcimy się do wieczora, jemy typowe włoskie jedzenie i wracamy na nocleg.
Następnego dnia rano wracamy do Alberobello i tym razem udaje się obejrzeć domki bez turystów. Prawie wszystko jest zamknięte i tylko miejscowi sprzątają tu i tam. Teraz naprawdę widać super klimat tego miejsca. Po godzinie zbieramy się do pobliskiego Locorotondo. Tutaj jest trochę inaczej, ale podobnie jak w inych małych białych włoskich miasteczkach. Najlepiej widać miejscowość za skarpą z daleka, gdzie oczywiście jedziemy zrobić zdjęcie.
Następna w planie jest Matera. Jedziemy sporo po słabych drogach i docieramy na miejsce po 11. Schodzimy po schodkach w dół i wychodzimy na taras widokowy, gdzie szczęka opada nam do ziemi. Matera to starożytne miasto wykute w skałach, gdzie tylko fasady budynków są murowane. Ludzie osiedlili się tu już w X w. pne. Miasto wygląda położone jakby w kalderze wulkanu. Chodzimy po domostwach (niektóre ciągle zamieszkane), po schodach, kościołach i jesteśmy pod wielkim wrażeniem. Wąwóz za miastem robi równie świetne wrażenie. Dla mnie to miasto to klasa światowa, ale może nie jest aż tak znane, bo we Włoszech jest przecież tyle pięknych miejsc.
Dzieciaki tak przegoniliśmy po Materze, że już nie miały siły na Almaturę i pojechaliśmy prosto na nocleg w Corato. Wieczorem jeszcze przeszliśmy się po niedalekim Trani i kolejnego dnia w deszczu pojechaliśmy na lotnisko.
Zazdroszczę Włochom ich zabytków, pięknych miejsc, super jedzenia, kawy, wina i pewnie jeszcze by wymieniać :-)
Długo zastawialiśmy się co robić w weekend Bożego Ciała, aż zniknęły wszystkie w miarę tanie bilety lotnicze. Postanowiliśmy więc pojechać gdzieś samochodem. W grę wchodziło kilka opcji, ale w końcu wybraliśmy się na południowy zachód. W środę wieczorem zameldowaliśmy się w Radisson Blu we Wrocławiu, gdzie nocleg wykupiłem za punkty. Miejsce super i przy samej starówce. Do południa w czwartek oglądaliśmy Wrocław, gdzie ostatnio byłem 13 lat temu. Jest naprawdę pięknie i pusto, bo to poranek w święto. Konrad ma zabawę ze znajdywaniem krasnali. O 11 jedziemy w stronę Niemiec. Do Drezna dojeżdżamy około 14 i żar leje się z nieba. Zatrzymujemy się w kolejnym hotelu za punkty, tym razem w Holiday Inn. Idziemy na miasto. Drezno robi na nas świetne wrażenie. Całe miasto było totalnie zniszczone podczas wojny i ponoć niewiele odnowione po wojnie, natomiast wrażenie było takie, że sporo odnowiono i ciągle jeszcze jest odnawiane. Kościoły, teatry i zamek wyglądają świetnie, a kamienie są aż poczerniałe, co wygląda na bardzo stare. Kręcimy się dość długo po starej części i tylko żałujemy, że jeszcze nie wszystko jest odnowione.