Ostatni dzień w Luang Prabang spędzamy na basenach, bo musieliśmy się wymeldować o 11.30, a samolot do Hanoi mieliśmy dopiero o 19.10. La Pistoche to miejsce, gdzie można trochę popływać i pozjeżdżać z kilku małych zjeżdżalni. Mieliśmy trochę zabawy i wróciliśmy do hotelu po plecaki i ruszyliśmy na lotnisko. Pani z hotelu powiedziała, że załatwi nam transfer za 50k kipów. Potem kierowca tuk tuka pytał się ile zapłaciliśmy i powiedział, że jemu dała 35k. Oszukują nawet sami swoich. Opuszczamy Laos z lekkim rozczarowaniem. Spodziewałem się dużo więcej po tym kraju.
Przelot do Hanoi trwał tylko 45 minut, a lecieliśmy dość sporym i w ponad połowie pustym Airbusem A321. Wzięliśmy samolot, bo po pierwsze lądem jedzie się ponad 12h, a po drugie na wlocie można dostać visa on arrival, która jest sporo tańsza niż załatwiana w Warszawie w ambasadzie, więc samolot się sporo zwrócił. Wizę odbieramy dość szybko, ale na immigration trochę czekamy. Lotnisko w Hanoi i potem autostrady do centrum przypominają środek Europy, zupełnie inne wrażenie niż Laos. Na szczęście ceny nawet niższe, bo za 45km do miasta płacimy 15 dolarów za taksówkę. Mamy hotel w samym Old Quarter i po szybkim zameldowaniu i prysznicu padamy spać.
Następnego dnia zwiedzamy Hanoi. Najpierw kręcimy się po Old Quarter, które robi rewelacyjne wrażenie. Jest kolonialna zabudowa, życie i jedzenie na ulicy oraz potok motocyklistów. Wszędzie też sprzedawane są podrabiane ubrania. Podróba śmierdzi na kilometr :-). Trochę chodzimy i trochę jeździmy taksówkami pomiędzy porozrzucanymi atrakcjami. Jest mega gorąco, ok. 34 stopni i nie da się wytrzymać. Spacer 2 km to męczarnia, a taksówka kosztuje dolara albo półtora, więc lepiej wejść na chwilę do klimy. Podobają się nam tutejsze pagody i świątynie, np. Temple of Literature jest super. Wieczorem jeszcze wyskakuję do jednej z agencji kupić wycieczkę na następny dzień do Hoa Lu i Tam Coc za 19$. Monika decyduje się jechać z Konradkiem do parku wodnego.
Na dzisiaj rozdzieliliśmy się zatem i był to bardzo dobry pomysł. Po 2h starym busem dojechaliśmy do Hoa Lu, które jest starą stolicą Wietnamu. Na miejscu są 2 świątynie, ale ciekawsze jest chyba otoczenie podobne do Yangshuo w Chinach. Po lunchu jedziemy na łódki, gdzie przez 1.5h płyniemy rzeką, a pani wiosłuje nogami (ciekawa technika, pierwszy raz widziałem). Płyniemy wśród pięknych wzgórz porośniętych dżunglą, czasami z wychodniami skalnymi oraz przez 3 jaskinie. Jest ładnie, ale słońce wyszło i jesteśmy na totalnej patelni w tej małej łódeczce. Po godzinie też boli siedzenie...
Po łódkach wypożyczamy rowery i jeżdżę trochę po okolicy oglądając pola ryżowe oraz zajechałem do pagody położonej na półce skalnej (bardzo ładna). W Hanoi byłem z powrotem o 19. Monika zaś spędziła cały dzień w świetnym parku wodnym West Lake z ogromną ilością atrakcji.
Jutro jedziemy do Halong City i pojutrze ostatnia atrakcja wyjazdu, czyli zatoka Halong.
Do Halong Bay jest z Hanoi tylko 170km i autobus miał jechać 3.5h. Całkiem sporo pomyśleliśmy, ale nie wiedzieliśmy co nas czeka. Miał wyjechać o 11, a wyjechał o 11.30. To jednak pikuś. Pasażerów pełno nie było (autobus może 20 miejscowy) i zaraz po starcie zaczął się zatrzymywać w kilku miejscach i pakować różne worki do środka. A to mega żelastwo, a to druty, nawet jakieś silniki. Masakra. Do tego pomimo wielkiego napisu gdzie autobus jedzie, zatrzymywał się lub zwalniał na skrzyżowaniach gdzie stali ludzie i krzyczeli z drzwi czy ktoś jedzie w tym kierunku. Oczywiście jak ktoś jechał to już z dala sam machał. Trasa w końcu zajęła nam prawie 5h. Szybka taksówka i lokujemy się w hotelu. Za 52$ dostaliśmy tu apartament, czyli dwa pokoje z widokiem na zatokę! Piękne miejsce. Zauważyliśmy od razu ogromne diabelskie koło i kolejkę linową. Rzucamy graty i idziemy tam. Za 200k od osoby (Konrad za darmo) kupujemy przejazd na kolejkę w 2 strony i na diabelskie koło (jest tylko taki bilet łączony). Okazuje się, że to wszystko jest otwarte dopiero od tygodnia, a mnóstwo atrakcji dookoła jeszcze się buduje. Z kolejki i koła oglądamy wspaniałe widoki na Halong Bay i już się cieszymy na jutrzejszą wycieczkę. Wracając z koła Konrad zauważył wielki plac zabaw w tym kompleksie, więc się rozdzielamy i ja wracam kupić wycieczkę.
Obok było biuro i za 32$ proponowali 6h rejs ze zwiedzaniem jaskini i pływaniem. Targuję na 30$ i umawiamy się na 6:45 na odbiór z hotelu. Wstałem o 6 rano i od razu usłyszałem złowieszczy szum. Wyglądam za okno, a tam tropikalna burza. Patrzę na pogodę w telefonie i wcale ma nie być lepiej przez następne 3 dni. Cholera, a mieliśmy tu być oryginalnie dzień wcześniej. Dzwonię do gościa, a on potwierdza odbiór o 6:45. Monika widząc deszcz rezygnuje więc jadę sam. O 7 gościu dzwoni, że nie będzie rejsu i mogę jechać o 12 na ten 4 godzinny. Koło 10 się trochę przejaśnia, ale jak ruszamy o 12 to znowu zaczyna padać. Przejechaliśmy kawałek autobusem i Monika decyduje się wysiąść z Konradem i wracać do hotelu, a ja jednak jadę dalej. Po wejściu na pokład znowu zaczęło mniej padać, ale jak ruszyliśmy w stronę wysp to znowu lało jak z cebra. W ogromnych strugach deszczu dochodzę do jaskini, która swoją drogą jest super. Potem kontynuujemy rejs bo najbardziej znanych widoczkach z zatoki, ale w tym deszczu wszystko jest w chmurach i szare, więc nie robi aż takiego wrażenia, choć jakieś tam niewątpliwie robi.
O 17 wyszliśmy ze statku, a dopiero o 18 przyjechał nasz autobusik by nas zawieźć do centrum. Z ulic zrobiły się jeziora, a leje dalej. W końcu utykamy w korku i kompletnie nic się nie rusza. Patrzę na nawigacji i widzę, że do hotelu mam 3km. Decyduję się iść. Przedzieram się w deszczu w wodzie po kolanach i mijam kolejne samochody. Dochodzę do sedna korka - wszyscy wjechali na 4 pasy i stanęli na przeciwko siebie, a w środku było jezioro. Nie miało to żadnych szans się ruszyć. Samochody też powjeżdżały na chodniki. Nawet skutery się poddały. Przedzieram się przez coraz większe jeziora i w końcu przed 20 dochodzę do hotelu.
Cały czas pada, a jutro jedziemy do Hanoi na samolot. Mam nadzieję, że wyjedziemy z tego miasta jakoś, bo będzie klops.
W nocy na szczęście deszcz przestał padać, a na ulicach było wielkie sprzątanie po ulewie - gruz, piach, trzeba to było zgarnąć z ulicy. My nie chcieliśmy ryzykować i po 8 wyszliśmy już z hotelu i wzięliśmy taksówkę na dworzec autobusowy. A tam stał piękny autobus, który zaraz odjeżdżał. Weszliśmy po schodkach, a tam kierowca mówi, żeby zdjąć buty i włożyć w reklamówkę, by nie pobrudzić podłogi! W rzędzie były tylko 3 fotele i rozkładane do pozycji półleżącej, więc w całym wielkim autobusie było może max 25 miejsc, a i kilka było wolnych. A cena? 80k, czyli o 40k mniej niż tym tandetnym autobusikiem, którym tu przyjechaliśmy. Podróż minęła komfortowo i pod Hanoi zauważyłem, że autobus będzie jechał obok lotniska. Zagadałem więc i wysadzili nas na zjeździe 4km od lotniska, skąd jakiś samochód za 100k podrzucił nas pod terminal. Mieliśmy 5h do odlotu i na spokojnie oczekiwaliśmy na nasz samolot.
Przyleciał po nas Boeing 777-300, siedliśmy jak zwykle pod koniec i kilka miejsc było wolnych. Konrad zaraz zasnął i międzylądowanie w Bangkoku nawet go nie obudziło. W Bangkoku wysiadło większość samolotu, a wsiadło niewiele, więc do Doha w ostatnim przedziale samolotu gdzie wchodzi normalnie ze 130 osób, było może 30. Zaatakowałem więc jedną czwórkę w środku i rozłożyłem się jak w biznes klasie. Zrobiłem tylko krótką przerwę na posiłek (ryba w pomidorach) i drinka. W Doha szybka 2h przesiadka i prawie nowym Airbusem A330 lecimy do Warszawy. Z uwagi na zwiększony popyt na trasie WAW-DOH, Qatar podmienił na stałe samolot na większy. Lot ponad 5h, a na 3h przed lądowaniem już włączyli światła i robili serwis śniadaniowy. Co za bezsens budzić pasażerów tak wcześnie. Po 6 rano wylądowaliśmy w Warszawie, taksówka i jesteśmy w domu.
Przyznam się szczerze, że jestem lekko rozczarowany Laosem i Wietnamem. Dużo nie udało nam się zobaczyć, ale jakoś ten klimat w tych krajach to nie mój.