1.8.2014, Phnom Penh
Po 2 dniach pełnych deszczu z przyjemnością opuściłem Mumbai. Z biletem nagrodowym United, wsiadłem w samolot Thai Airways na lot do Phnom Penh z przesiadką w Bangkoku.
United automatycznie przydzielił mi najlepsze miejsce w economy i nie miałem fotela przed sobą. Jako, że najadłem się w saloniku w nowym terminalu w Mumbaju, to w samolocie zjadłem raczej dość skromnie. Serwis w Thai jest trochę dziwny, bo wózek z piciem jedzie dopiero jak wszyscy skończą jeść. Próbowałem spać, ale lot tylko 4h i średnio się udało.
W Bangkoku poszedłem też od razu do saloniku, ale tam raczej tylko przekąski i odpoczynek na bardzo dużej ilości kanap. 2h na przesiadkę szybko zleciało, a zaledwie 50 minutowy lot do Phnom Penh przespałem.
Na lotnisku jest szybka akcja z wizą, płaci się 20$, trzeba dać zdjęcie i można wychodzić. Mimo 9 rano, jest juz całkiem gorąco i duszno. Biorę motorykszę za 8$ i jadę dość długo do wcześniej zarezerwowanego hotelu. Po drodze gościu chce oczywiście wcisnąć mi wszystko co można, no i w sumie daję się namówić na kupienie biletu na autobus na jutro rano do Siem Reap. Przynajmniej później nie będę szukał.
W hotelu udało mi się zameldować już o 10 rano, włączyłem klimę, wziąłem prysznic i przyciąłem komara do 13. Potem obiad w pobliskiej knajpie (noodle z owocami morza) i poszedłem do Pałacu Królewskiego. Piękne miejsce, pałac i Silver Pagoda. Szkoda, że nie pozwalają robić zdjęć wnętrzom, ale widać jak wszystko kipi złotem.
Po wyjściu zaatakował mnie jeden rykszasz i pojechaliśmy do Wat Phnom - fajna stupa i świątynia. Proponował mi pojechanie na Pola Śmierci, ale nie znoszę takich atrakcji. Wróciłem do hotelu cały spocony. Wieczorem jeszcze wyjdę na miasto porobić zdjęcia na targu i jutro ruszam w stronę Angkoru.
United automatycznie przydzielił mi najlepsze miejsce w economy i nie miałem fotela przed sobą. Jako, że najadłem się w saloniku w nowym terminalu w Mumbaju, to w samolocie zjadłem raczej dość skromnie. Serwis w Thai jest trochę dziwny, bo wózek z piciem jedzie dopiero jak wszyscy skończą jeść. Próbowałem spać, ale lot tylko 4h i średnio się udało.
W Bangkoku poszedłem też od razu do saloniku, ale tam raczej tylko przekąski i odpoczynek na bardzo dużej ilości kanap. 2h na przesiadkę szybko zleciało, a zaledwie 50 minutowy lot do Phnom Penh przespałem.
Na lotnisku jest szybka akcja z wizą, płaci się 20$, trzeba dać zdjęcie i można wychodzić. Mimo 9 rano, jest juz całkiem gorąco i duszno. Biorę motorykszę za 8$ i jadę dość długo do wcześniej zarezerwowanego hotelu. Po drodze gościu chce oczywiście wcisnąć mi wszystko co można, no i w sumie daję się namówić na kupienie biletu na autobus na jutro rano do Siem Reap. Przynajmniej później nie będę szukał.
W hotelu udało mi się zameldować już o 10 rano, włączyłem klimę, wziąłem prysznic i przyciąłem komara do 13. Potem obiad w pobliskiej knajpie (noodle z owocami morza) i poszedłem do Pałacu Królewskiego. Piękne miejsce, pałac i Silver Pagoda. Szkoda, że nie pozwalają robić zdjęć wnętrzom, ale widać jak wszystko kipi złotem.
Po wyjściu zaatakował mnie jeden rykszasz i pojechaliśmy do Wat Phnom - fajna stupa i świątynia. Proponował mi pojechanie na Pola Śmierci, ale nie znoszę takich atrakcji. Wróciłem do hotelu cały spocony. Wieczorem jeszcze wyjdę na miasto porobić zdjęcia na targu i jutro ruszam w stronę Angkoru.
3.8.2014, Angkor
O Angkor po raz pierwszy przeczytałem 15 lat temu i od tamtej pory chciałem to miejsce zobaczyć. Oczywiście jak zawsze było szereg trudności, ale w końcu nadszedł ten czas.
Droga do Siem Reap z Phnom Penh to jednak jak przez mękę. Niby pływają speed boaty, ale płynie się 5h, siedzi w ścisku na dachu w palącym słońcu i na wietrze. Kosztuje to aż 35$ i potem jeszcze trzeba dojechać do samego Siem Reap za kilka kolejnych dolców. Pomyślałem więc, że niewiele dłużej jadący autobus, ale w klimie i za 11$ będzie lepszym rozwiązaniem. Klima wydawała się ok, ale tylko z rana. Działała jednak tylko na pół gwizdka, albo i na ćwierć, a sama droga to ogromny ruch i na przemian trochę asfaltowa i gruntowa. Po 5h byliśmy dopiero w połowie drogi i zatrzymaliśmy się coś zjeść. Byłem już ledwo ciepły, a raczej za bardzo ciepły, ale druga część drogi poszła dużo sprawniej bo już asfalt był ok i dojechaliśmy w końcu po trochę więcej niż 8h od wyjazdu. Ruszyłem szybko do hotelu, gdzie za 20$/doba miałem pokój deluxe (hotel 3*), klimę i śniadanie. Miejsce bardzo czyste. Po prysznicu wyszedłem coś zjeść, ale na zewnątrz panowała totalna zlewa - w końcu jest pora deszczowa. Nie zrażony przeszedłem trochę do jakiejś knajpki i udało się zjeść dość smacznie. Umówiłem się jeszcze z kierowcą motorykszy na następny dzień na 8 rano i o 20 zaległem spać.
Po obfitym śniadaniu udaliśmy się w stronę Angkor. Z uwagi na dobrą pogodę mój kierowca zaproponował mi pojechanie do najdalszej świątyni - Banteay Srei. Znajduje się ona aż 37km od Angkor Wat i jedziemy tam prawie godzinę. Na miejscu czekało już kilka autokarów z setkami turystów i ciężko było zrobić zdjęcie bez nikogo. Miejsce dość małe, ale całkiem fajne. Szkoda też, że część jest w remoncie. Jest "tylko" 32 stopnie, ale wilgotność 70% i momentalnie robię się mokry. Za świątynią chwila odpoczynku pod drzewem, gdzie posłuchałem miejscowego zespołu grającego na różnych ciekawych instrumentach. Część z członków zespołu była niestety ofiarą min.
Następnie pojechaliśmy do Ta Prohm, która jest słynna z drzewa, które wrosło w mury. Potem Ta Keo, gdzie wspinałem się po bardzo stromych schodach, a następnie słynna Bayon, gdzie można podziwiać dziesiątki twarzy.
Po lunchu zostawiłem sobie Angkor Wat, czyli największą i najbardziej znaną świątynię. Jest faktycznie ogromna, choć szkoda, że jednak dość całkiem zniszczona. Zrobić zdjęcie jak na pocztówkach jest praktycznie niemożliwe. Jest mnóstwo ludzi oraz niebo jest białe od zachmurzenia, ale mimo wszystko obchodzę cały kompleks dookoła i na szczęście z boków i tyłu mogę podziwiać wszystko prawie sam. Niestety z powodu czyszczenia nie można było wejść do centralnej części na górę. Pooglądałem zatem ile się dało i o 15 ledwo żywy zaczęliśmy powrót do hotelu. Angkor otwarty jest tylko do 17.30, dużo więcej bym nie zobaczył, a trzeba też coś zostawić na jutro.
Droga do Siem Reap z Phnom Penh to jednak jak przez mękę. Niby pływają speed boaty, ale płynie się 5h, siedzi w ścisku na dachu w palącym słońcu i na wietrze. Kosztuje to aż 35$ i potem jeszcze trzeba dojechać do samego Siem Reap za kilka kolejnych dolców. Pomyślałem więc, że niewiele dłużej jadący autobus, ale w klimie i za 11$ będzie lepszym rozwiązaniem. Klima wydawała się ok, ale tylko z rana. Działała jednak tylko na pół gwizdka, albo i na ćwierć, a sama droga to ogromny ruch i na przemian trochę asfaltowa i gruntowa. Po 5h byliśmy dopiero w połowie drogi i zatrzymaliśmy się coś zjeść. Byłem już ledwo ciepły, a raczej za bardzo ciepły, ale druga część drogi poszła dużo sprawniej bo już asfalt był ok i dojechaliśmy w końcu po trochę więcej niż 8h od wyjazdu. Ruszyłem szybko do hotelu, gdzie za 20$/doba miałem pokój deluxe (hotel 3*), klimę i śniadanie. Miejsce bardzo czyste. Po prysznicu wyszedłem coś zjeść, ale na zewnątrz panowała totalna zlewa - w końcu jest pora deszczowa. Nie zrażony przeszedłem trochę do jakiejś knajpki i udało się zjeść dość smacznie. Umówiłem się jeszcze z kierowcą motorykszy na następny dzień na 8 rano i o 20 zaległem spać.
Po obfitym śniadaniu udaliśmy się w stronę Angkor. Z uwagi na dobrą pogodę mój kierowca zaproponował mi pojechanie do najdalszej świątyni - Banteay Srei. Znajduje się ona aż 37km od Angkor Wat i jedziemy tam prawie godzinę. Na miejscu czekało już kilka autokarów z setkami turystów i ciężko było zrobić zdjęcie bez nikogo. Miejsce dość małe, ale całkiem fajne. Szkoda też, że część jest w remoncie. Jest "tylko" 32 stopnie, ale wilgotność 70% i momentalnie robię się mokry. Za świątynią chwila odpoczynku pod drzewem, gdzie posłuchałem miejscowego zespołu grającego na różnych ciekawych instrumentach. Część z członków zespołu była niestety ofiarą min.
Następnie pojechaliśmy do Ta Prohm, która jest słynna z drzewa, które wrosło w mury. Potem Ta Keo, gdzie wspinałem się po bardzo stromych schodach, a następnie słynna Bayon, gdzie można podziwiać dziesiątki twarzy.
Po lunchu zostawiłem sobie Angkor Wat, czyli największą i najbardziej znaną świątynię. Jest faktycznie ogromna, choć szkoda, że jednak dość całkiem zniszczona. Zrobić zdjęcie jak na pocztówkach jest praktycznie niemożliwe. Jest mnóstwo ludzi oraz niebo jest białe od zachmurzenia, ale mimo wszystko obchodzę cały kompleks dookoła i na szczęście z boków i tyłu mogę podziwiać wszystko prawie sam. Niestety z powodu czyszczenia nie można było wejść do centralnej części na górę. Pooglądałem zatem ile się dało i o 15 ledwo żywy zaczęliśmy powrót do hotelu. Angkor otwarty jest tylko do 17.30, dużo więcej bym nie zobaczył, a trzeba też coś zostawić na jutro.
5.8.2014, Bangkok
Drugiego dnia zaczynam zwiedzanie Angkor znowu o 8. Była propozycja by obejrzeć wschód słońca nad Angkor Wat, ale musielibyśmy wyruszyć o 5, a to nie dla mnie ;-). Zaczynam od Angkor Thom, który tak właściwie jest kompleksem kilku świątyń. Oglądam potem jeszcze kilka innych. W tym skwarze i będąc ciągle maksymalnie spoconym, szybko przechodzi mi ochota i kolejne świątynie oglądam właściwie bez większego przejęcia. Wszystkie wyglądają podobnie ;-). Trochę zaczynam żałować, że nie zmieściłem wszystkiego w jeden dzień wyruszając o 6. To byłoby najlepsze rozwiązanie.
O 12 zjadam bardzo smaczny lunch, uzupełniam płyny sokiem z lychee i shake z mango i potem została już tylko ostatnia świątynia. Tam oglądam obrazy Buddy i chciałem nawet kupić jeden kolorowy malowany piaskiem z farbą. Za taki dość duży pani chciała 85$, a ja proponowałem 20$. Druga za mniejszy chciała 45$, a ja dawałem 15$. W obu przypadkach się nie dogadaliśmy. Trochę żałuję, zwłaszcza tego pierwszego, może za 30$ by puściła. Do ostrych negocjacji zachęciło mnie kupno maski dzień wcześniej - duża drewniana maska z twarzą z Bayon miała kosztować 35$, a ja kupiłem za 15$. Cóż, przyywiozę tylko maskę.
Rykszasz zabiera mnie jeszcze do drogiego sklepu z pamiątkami, gdzie też mają świetny i jeszcze większy obraz Buddy. Był czerwono-pomarańczowy i widać, że niezłej klasy. Sprzedawca zszedł z 350 na 230$, ale przy poprzednich, wcale niewiele gorszych jakościowo, cenowo to była przepaść.
Do hotelu docieram po 14, zamówiłem późne wymeldowanie za dodatkowe 10$ i mogłem wziąć prysznic i odpocząć w klimie. Zjadłem jeszcze co nieco na mieście i wyruszyłem tuk tukiem na lotnisko. Tutaj niespodzianka, bo pomimo wydrukowanej karty pokładowej to i tak trzeba stać do check-in by dostać jakąś durną pieczątkę. Mój plecak waży 10,5kg, choć na podręczny pozwalają tylko 7kg, ale nikt go nie ważył. Planowany na 20:45 mój pierwszy w życiu odlot Air Asia zaczął się jednak już ok. 20:37, bo wszyscy byli na pokładzie. Nowiutki Airbus A320 z wygodnymi siedzeniami, ale miejsca niestety po azjatycku, albo jak kto woli jak w Ryanair. Lot trwa jednak zaledwie 40 minut, co jest niezłym szokiem w porównaniu z 8 godzinną podróżą lądową. Niezły deal za 60$ (podróż lądem 27$).
Stare lotnisko Dong Mueang jest głównym hubem tajskiej Air Asia. Obowiązkowe skanowanie bagażu, wymiana kasy i mogłem już wyjść na zewnątrz na taksówkę. Najpierw mega uderzenie gorąca mimo godziny 23, a potem uderzenie zimna po wejściu do taksówki. Te ostatnie są dobrze sprawdzane, więc kierowca ma licznik włączony i licząc dodatkowe 50 baht za podatek lotniskowy dojeżdżam za łącznie 250 baht (czyli 25zł) do Khao San Road.
Na Khao San był mój hotel, a na ulicy odbywała się jedna wielka impreza. Jak tam wszedłem to pomyślałem, że to niezłe zoo. Mnóstwo backpackersów w barach, muzyka mega głośna, sprzedawcy wszystkiego, naganiacze wszystkiego, w tym np. gazu rozweselającego. Cudem przedarłem się do hotelu, zapłaciłem 230zł za 2 noce i wszedłem do pokoju, który miał być standardem 3* hotelu, a okazał się klapą. Ma 3x3m, mikro łazienkę, no ale przynajmniej czysty. Ciekawe czemu booking.com dawał mu 3*? Myślałem jedynie o spaniu, więc wziąłem prysznic i poszedłem spać. Musiałem się jeszcze przekręcić na łóżku do góry nogami, bo klima wiała mi w głowę i był wybór albo zachorować albo udusić się po wyłączeniu klimy.
Spałem do 10, zjadłem 2 crossainty w pobliskim 7 eleven i ruszyłem w stronę Pałacu Królewskiego. Za dnia Khao San jest spokojniejsze, ale to generalnie atrakcja sama w sobie. Na każdym kroku można zrobić tatuaż, piercing, kupić legitymację studencką, prasową albo prawo jazdy, kupić pełno podrabianych ciuchów albo uszyć garnitur. Każdy zaczepia każdego turystę, więc jest to dość męczące jak w krajach arabskich. Odganiam się od ludzi i idę do pałacu. Wstęp aż 50zł, ale w środku niezłe cuda, w tym szmaragdowy budda. Szkoda, że nigdzie w środku nie można robić zdjęć. Ilość złota i sztuka po prostu powala. Wracam do hotelu odprawić się na jutrzejszy lot - stawka jest duża, bo miejsce przy wyjściu awaryjnym na 12h locie i udaje mi się takowe dostać. Zjadam jeszcze thai pad i wracam do Wat Pho, gdzie oglądam leżącego Buddę. Szok jaki on wielki! Tu na szczęście można robić zdjęcia i ten Budda jest po prostu super.
Potem biorę łódkę za 3 bahty na drugą stronę rzeki i udaję się do Wat Arun, czyli Świątyni Świtu. Do środka się nie wchodzi, ale wspina się na nią po bardzo stromych schodach i można podziwiać widoki na miasto.
To tyle. Dziś wieczorem zamiast na imprezę na Khao San to pójdę na basen, który jest na dachu hotelu, a jutro o 12 odlot do Frankfurtu.
O 12 zjadam bardzo smaczny lunch, uzupełniam płyny sokiem z lychee i shake z mango i potem została już tylko ostatnia świątynia. Tam oglądam obrazy Buddy i chciałem nawet kupić jeden kolorowy malowany piaskiem z farbą. Za taki dość duży pani chciała 85$, a ja proponowałem 20$. Druga za mniejszy chciała 45$, a ja dawałem 15$. W obu przypadkach się nie dogadaliśmy. Trochę żałuję, zwłaszcza tego pierwszego, może za 30$ by puściła. Do ostrych negocjacji zachęciło mnie kupno maski dzień wcześniej - duża drewniana maska z twarzą z Bayon miała kosztować 35$, a ja kupiłem za 15$. Cóż, przyywiozę tylko maskę.
Rykszasz zabiera mnie jeszcze do drogiego sklepu z pamiątkami, gdzie też mają świetny i jeszcze większy obraz Buddy. Był czerwono-pomarańczowy i widać, że niezłej klasy. Sprzedawca zszedł z 350 na 230$, ale przy poprzednich, wcale niewiele gorszych jakościowo, cenowo to była przepaść.
Do hotelu docieram po 14, zamówiłem późne wymeldowanie za dodatkowe 10$ i mogłem wziąć prysznic i odpocząć w klimie. Zjadłem jeszcze co nieco na mieście i wyruszyłem tuk tukiem na lotnisko. Tutaj niespodzianka, bo pomimo wydrukowanej karty pokładowej to i tak trzeba stać do check-in by dostać jakąś durną pieczątkę. Mój plecak waży 10,5kg, choć na podręczny pozwalają tylko 7kg, ale nikt go nie ważył. Planowany na 20:45 mój pierwszy w życiu odlot Air Asia zaczął się jednak już ok. 20:37, bo wszyscy byli na pokładzie. Nowiutki Airbus A320 z wygodnymi siedzeniami, ale miejsca niestety po azjatycku, albo jak kto woli jak w Ryanair. Lot trwa jednak zaledwie 40 minut, co jest niezłym szokiem w porównaniu z 8 godzinną podróżą lądową. Niezły deal za 60$ (podróż lądem 27$).
Stare lotnisko Dong Mueang jest głównym hubem tajskiej Air Asia. Obowiązkowe skanowanie bagażu, wymiana kasy i mogłem już wyjść na zewnątrz na taksówkę. Najpierw mega uderzenie gorąca mimo godziny 23, a potem uderzenie zimna po wejściu do taksówki. Te ostatnie są dobrze sprawdzane, więc kierowca ma licznik włączony i licząc dodatkowe 50 baht za podatek lotniskowy dojeżdżam za łącznie 250 baht (czyli 25zł) do Khao San Road.
Na Khao San był mój hotel, a na ulicy odbywała się jedna wielka impreza. Jak tam wszedłem to pomyślałem, że to niezłe zoo. Mnóstwo backpackersów w barach, muzyka mega głośna, sprzedawcy wszystkiego, naganiacze wszystkiego, w tym np. gazu rozweselającego. Cudem przedarłem się do hotelu, zapłaciłem 230zł za 2 noce i wszedłem do pokoju, który miał być standardem 3* hotelu, a okazał się klapą. Ma 3x3m, mikro łazienkę, no ale przynajmniej czysty. Ciekawe czemu booking.com dawał mu 3*? Myślałem jedynie o spaniu, więc wziąłem prysznic i poszedłem spać. Musiałem się jeszcze przekręcić na łóżku do góry nogami, bo klima wiała mi w głowę i był wybór albo zachorować albo udusić się po wyłączeniu klimy.
Spałem do 10, zjadłem 2 crossainty w pobliskim 7 eleven i ruszyłem w stronę Pałacu Królewskiego. Za dnia Khao San jest spokojniejsze, ale to generalnie atrakcja sama w sobie. Na każdym kroku można zrobić tatuaż, piercing, kupić legitymację studencką, prasową albo prawo jazdy, kupić pełno podrabianych ciuchów albo uszyć garnitur. Każdy zaczepia każdego turystę, więc jest to dość męczące jak w krajach arabskich. Odganiam się od ludzi i idę do pałacu. Wstęp aż 50zł, ale w środku niezłe cuda, w tym szmaragdowy budda. Szkoda, że nigdzie w środku nie można robić zdjęć. Ilość złota i sztuka po prostu powala. Wracam do hotelu odprawić się na jutrzejszy lot - stawka jest duża, bo miejsce przy wyjściu awaryjnym na 12h locie i udaje mi się takowe dostać. Zjadam jeszcze thai pad i wracam do Wat Pho, gdzie oglądam leżącego Buddę. Szok jaki on wielki! Tu na szczęście można robić zdjęcia i ten Budda jest po prostu super.
Potem biorę łódkę za 3 bahty na drugą stronę rzeki i udaję się do Wat Arun, czyli Świątyni Świtu. Do środka się nie wchodzi, ale wspina się na nią po bardzo stromych schodach i można podziwiać widoki na miasto.
To tyle. Dziś wieczorem zamiast na imprezę na Khao San to pójdę na basen, który jest na dachu hotelu, a jutro o 12 odlot do Frankfurtu.
16.8.2014, Poleski Park Narodowy
Szukaliśmy gdzie tu pojechać na długi weekend, ale pogoda niestety nie zachęcała. Stwierdziliśmy więc, że jedziemy do rodziców do Lublina. 50km od Lublina jest Poleski Park Narodowy, którego o dziwo nigdy nie widzieliśmy. Ruszyłem jednak sam i z planem zobaczenia 3 ścieżek. Pogoda jest niepewna i po drodze pada deszcz, ale ruszam. Najpierw ścieżka "Dąb Dominik". Jestem kompletnie sam, idę najpierw lasem i oglądam sam dąb, potem przez różne rodzaje lasów aż do jeziora Moszne, które jest w ostatnim stadium zarastania. Następnie jadę na ścieżkę Perehod. Tu idzie się dookoła stawów i są wyznaczone miejsca do oglądania mnóstwa ptactwa. Wchodzę na jedną z wież obserwacyjnych i napawam się widokiem, podczas gdy pada coraz mocniejszy deszcz. W końcu widząc, że nic nie przechodzi, idę w deszczu do samochodu.
Miałem wracać już do domu, ale padało coraz mniej i stwierdziłem, że zajadę jeszcze pod ścieżkę Spławy. Przestało padać, a ja wszedłem na 4km drewnianą ścieżkę. Tu widać fajne bagna w lasach i ciekawą roślinność. Łącznie po kilkunastu przebytych kilometrach wróciłem zmęczony do domu. Park raczej dla botaników i ornitologów, ale warto spędzić tam co najmniej pół dnia i pospacerować.
Miałem wracać już do domu, ale padało coraz mniej i stwierdziłem, że zajadę jeszcze pod ścieżkę Spławy. Przestało padać, a ja wszedłem na 4km drewnianą ścieżkę. Tu widać fajne bagna w lasach i ciekawą roślinność. Łącznie po kilkunastu przebytych kilometrach wróciłem zmęczony do domu. Park raczej dla botaników i ornitologów, ale warto spędzić tam co najmniej pół dnia i pospacerować.
Archiwum
2024 11 10 9 8 7 6 5 4 3 2 1 2023 12 11 10 9 8 7 6 5 4 3 2 1 2022 12 11 10 9 8 7 6 5 4 3 2 1 2021 12 11 10 9 8 7 6 5 4 3 2 1 2020 12 11 10 9 8 7 6 5 4 3 2 1 2019 12 11 10 9 8 7 6 5 4 3 2 1 2018 12 11 10 9 8 7 6 5 4 3 2 1 2017 12 11 10 9 8 7 6 5 4 3 2 1 2016 12 11 10 9 8 7 6 5 4 3 2 1 2015 12 11 10 9 8 7 6 5 4 3 2 1 2014 12 11 10 9 8 7 6 5 4 3 2 1 2013 12 11 10 9 8 7 6 5 4 3 2 1 2012 12 11 10 9 8 7 6 5 4 3 2 1 2011 12 11 10 9 8 7 6 5 4 3 2 1 2010 12 11 10 9 8 7 6 5 4 3 2 1 2009 12 11 10 9 8 7 6 5 4 3 2 1 2008 12 11 10 9 8 7 6 5 4 3 2 1 2007 12 11 10 9 8 7 6 5 4 3 2 1 2006 12 11 10 9 8 7 6 5 4 3 2 1 2005 12 11 10 9 8 7 6 5 4 3 2 1 2004 12 11 10 9 8 7 6 5