Drugiego dnia z Dambulli wybralismy sie do slynnej Lwiej Skaly czyli Sigiriya. Jest to kilkusetmetrowa pionowa czarna skala z ruinami na szczycie. Dojazd zrobilismy na luzaka biorac tuk tuka za 1500 rupii z oczekiwaniem na nas. Wstep kosztuje az 30$, a mimo wszystko sa ogromne tlumy. Wydaje sie, ze za wstepy placa tylko turysci zagraniczni. Nasz Konradek dal bez problemu rade i wdrapal sie na sama gore trzymajac nas tylko za reke. Wszyscy sie do nas usmiechali, robili nam zdjecia i byli zdziwieni, ze zabieramy takiego brzdaca. Z gory byl piekny widok na plaska okolice i jeszcze kilka mniejszych tego typu pagorkow. Jak zeszlismy z gory zaraz przed poludniem to w gore byl juz totalny korek bo tyle ludzi dojechalo
Wieczor chcielismy poswiecic na zwiedzanie Cave Temples w Dambulla, ale przegapilismy kase na dole i ma darmo wdrapywalismy sie po wielu schodach by pocalowac klamke przed samym wejsciem. Na plus mozna bylo jednak zaliczyc ogladanie sporej grupki makakow, ktore wyrywaly ludziom kwiaty i wszelkie inne pozywienie.
Dzis pojechalismy do Pollonaruwa. Wszystkie autobusy przelotowe byly pelne ale trzeba bylo jechac i pilot jednego autobusu posadzil Konrada na kolanach jednej pani i tak jechalismy w totalnym folklorze z glosna muzyka i wszystkimi otwartymi oknami. Kierowca pedzil jak wariat i po godzince z hakiem dojechalismy. Tu zlapal nas jakis kierowca tuk tuka oferujac deala, ze za 6000 obwiezie nas po wszystkim nie placac za bilety, ktore same by kosztowaly 6600. Maja jakis deal ze straznikami. Teren ruin jest ogromny i zwiedzanie go na piechote w tym palacym sloncu nie ma kompletnie sensu. Niektorzy zwiedzaja rowerami. Ruiny robia wrazenie, a szczegolnie wielkie stupy. Zdecydowanie warto tu przyjechac. Droge powrotna mielismy juz na siedzaco, a Konrad calosc przespal. Do tej pory nie moge sie nadziwic, ze takiemu maluchowi to kompletnie nic nie przeszkadza w spaniu, nawet dyskoteka nad uchem.
Wieczorem zrobilismy drugie podejscie do swiatyni w jaskini i zdecydowanie warto bylo. Pieknie zachowane posagi Buddy w swiatyni zbudowanej we wglebieniu skalnym. Jeszcze tylko krotkie karmienie makakow o wracamy do hotelu
Z hotelu szybko sie rano zebralismy i juz o 8 siedzielismy w autobusie do Kandy. Czekala nas jazda przez 71 km, a kierowca gnal jak kompletny wariat. Ja to sie nawet troche smialem jak gosc wyjezdzal na czolowki co chwila, ale Monika miala inne zdanie. W Kandy od razu pojechalismy do naszego dzisiejszego noclegu, tym razem home stay, czyli spanie u miejscowej rodzinki. Cena spora bo 40$, ale pomoj i miejsce jest bardzo fajne. Dobrze, ze mialem wydruk z adresem, kierowca tuk tuka musial dzwonic bo nikt nie wiedzial gdzie to jest
Po drzemce ruszylismy do Swiatyni Zeba czyli najwiekszej atrakcji tego miasta. Przechowuja tu ponoc zab Buddy, zapakowany w kilku pudelkach. Jako, ze to kult zeba to takze jest pelno klow sloni. Swiatynia ogolnoe fajna, ale tlumy sa niesamowite. Spedzilismy jeszcze troche czasu na pobliskim placu zabaw by Konrad mogl sie pobawic i wrocilismy na dzisiejszy nocleg. W pokoju obok byla para niemiecka z rocznym i dwuletnim dzieckiem. Mowia, ze woza wszystko ze soba i mieszkaja tu jak w domu.
Jutro jedziemy pociagiem 6h do Ella, przez gory i pola herbaty. Bedzie to najbardziej malownicza czesc Sri Lanki.
6-godzinna podroz pociagiem przez gorskie tereny Sri Lanki obrosniete krzewami herbaty miala byc atrakcja sama w sobie. Bilety kupilem przez internet juz miesiac wczesniej i udalo mi sie zajac trzy ostatnie miejsca w klimatyzowanym wagonie. Nasz pociag odjezdzal kilka kilometrow od Kandy ze stacji Peradeniya. Spoznil sie ok. 15 minut, no a wygladal zjawiskowo. Wchodzac po schodach zobaczylismy ze nasz wagon jest produkcji rumunskiej i pochodzi z 1981 roku. Skwitowalismy wspolnie, ze nie jest taki stary. Wsiadlo z nami mnostwo turystow, ale w naszej czesci bylo kilka wolnych miejsc, wiec Konrad od razu rozlozyl sie spac na popoludniowa drzemke. Ruszylismy. Pociag jechal caly czas ok. 30-40 kph i bujal na lewo i prawo z powodu krzywych torow. Bujanie bylo fajne przez pierwsze minuty, ale potem oczywiscie bardzo meczace. W wagonie mielismy 2 chlopakow jako obsluga i oni bardzo sie starali. Najpierw byl pelny posilek z butelka wody, potem przegryzka w postaci pierozka i paczka oraz 2 razy serwis kawy i herbaty. Pare razy lecialo im cos bo ten pociag czasami tak bujnal jakby mial sie wykoleic.
Widoki za oknem byly fantastyczne, a do tego byly typowe male tarasy widokowe ulatwiajace ogladanie i robienie zdjec. Wszedzie widac bylo herbate wcisnieta w kazdy skrawek wolnego pola. Mijalismy takze dwukrotnie wodospady. Pod koniec juz bylo troche meczaco, w koncu to 6h bujania, ale zdecydowanie warto.
Ella to male miasteczko przypominajace troche to pod Machu Picchu - same hotele, restauracje i pelno backpackersow. W koncu znalazlem po raz pierwszy piwo i z radoscia sie go napilem. Dzis rano dogadalismy sie z kierowca tuk tuka na objazdowke po okolicy. Najpierw pojechalismy na plantacje herbaty, gdzie pokrazylismy po sciezkach miedzy krzewami i podziwialismy lokalny gorzysty krajobraz. Nastepnie pojechalismy do fabryki zielonej herbaty i obejrzelismy proces przygotowania herbaty z wczoraj zebranych lisci. Na koniec degustacja. Moze nie wszyscy wiedza, ale najlepsza herbata jest z duzych lisci, a takie popularne torebkowe to wyglada jak pylaste zmiotki z podlogi. Co ciekawe, czarna i zielona herbate wykonuje sie z tych samych lisci, ale proces jest inny. Ponoc zielona herbata jest lepsza na zdrowie, a tu w wiekszosci robi sie czarna. Jedziemy jeszcze na wodospady Rawana, a po drodze ogladamy cudowne widoki na Little Adams Peak i Ella Gap, czyli najwyzsza okoliczna gore i wawoz. Wodospady tez sa calkiem ok, a atrakcja jest znowu karmienie malpek bananami :-)
Wieczorem w Ella jeszcze idziemy na stacje, ktora kilka lat temu wygrala konkurs na najladniejsza stacje na Sri Lance. Faktycznie jest bardzo zadbana i jest sporo kwiatow w donicach. Wracajac spotykamy tez po raz pierwszy Polakow, a raczej Polki. Z rana jedziemy prosto do Tissa, gdzie glowna atrakcja sa wyprawy na safari do pobliskiego parku narodowego Yala. Wydaje sie, ze kazdy w tej miescinie organizuje safari z uwagi na ilosc osob chcacych nam je zorganizowac. Standardowa cena to 5000 rupii, ale jeden pan tak za nami lazil, ze w koncu jedziemy za 4000 i Konrad za darmo.
Wyjazd na safari byl juz o 4:40, a o swicie juz szukalismy lamparta. Nasz jeep byl bardzo fajny, otwarty na boki i mial 6 miejsc. Oprocz nas byly jeszcze 3 holenderki. Mimo usilnych staran, lamparta niestety nie zobaczylismy. Mamy pecha do tego kota, bo w Masai Mara tez go nie widzielismy. Widzielismy za to duze jaszczurki, krokodyle, mangusty, pawie, bawoly, no i troche sloni. Najlepsza atrakcja bylo to, ze jeden slon podszedl tak blisko by wyjesc liscie, ze moglismy praktycznie poglaskac jego trabe. Oczywiscie nie chcielismy tego zrobic. Ogolnie safari dosc udane.
Dzis dojechalismy do Unawatuna. To jest juz miejsce typowo turystyczne z przepiekna i dosc pusta plaza. Ale tylko dlatego, ze jest poza sezonem, bo hotele szczelnie wypelniaja wszystko poza plaza. Siadamy w jednej z restauracji na seafood i zjadam swiezutka rybe, ktora przed chwila pan mi pokazal. Palce lizac.
Jedna z atrakcji jest tutaj rejs w poszukiwaniu pletwali blekitnych, czyli najwiekszych ssakow na ziemi. Ponoc jest poza sezonem ale zadzwonilem go glownej agencji i powiedzieli, ze dzis widzieli 3 sztuki. Za rejs chcieli 5000 rupii. Bylismy juz prawie zdecydowani, ale zaszlismy do jednego z posrednikow, ktory zaoferowal reks ta sama lodka za 8500 za nasza trojke, lacznie z transportem do Merissy, skad odplywa lodka. Zdecydowalismy sie, takze jutro trzymamy kciuki za powodzenie.
Mielismy juz nie jechac na wieloryby, ale zobaczylem reklame przewoznika na plazy i zadzwonilem. Gosciu powiedzial, ze gwarantuje zobaczenie i mowi ze dzis widzieli trzy. Cena 10k za dwojke i trzeba bylo jeszcze dojechac do Mirissy na 7 rano. Zdecydowalismy sie jechac. Wieczorem jeszcze poszlismy do jednej z pobliskich restauracji i obok byla agencja podrozy. Pani powiedziala 8500 z transportem. Bierzemy wiec przez te agencje ten sam statek.
O 5.45 wyjezdzamy tuktukiem z naszego miejsca. Po drodze udaje nam sie zobaczyc slynnych rybakow lowiacych na palach. Tak z samego rana to robia jeszcze dla siebie, a potem wchodza na nie by tylko wyciagnac kase od turystow. Nie mamy jednak czasu na zdjecia i jedziemy dalej. O 6.30 port w Mirissie jest juz pelny i odbywa sie targ rybny. My pakujemy sie na nasz 2 deckowa lajbe i plyniemy. Morze jest dosc wzburzone, a Konradek troche zaczyna jeczec, ze buja i chce do domu. Jakos jednak wspolnymi silami staramy sie go zabawiac. Po 1.5h bujania nadchodzi ekscytacja, bo ktos zobaczyl wieloryba. Udalo nam sie zobaczyc jak wypiszczaja powietrze i wyplywaja na chwile jakies 100-200m od nas. Potem 10 minut nie bylo i znowu wynurzaly sie na chwile. Szkoda, ze nie pozowaly, ale wiadomo, ze to nie jest zoo. W koncu pojawia sie jeden dosc blisko nas i zaglebia sie w dol, ale my juz zajeci bylismy Konradkiem ktory zle sie poczul i zwymiotowal. Na tym skonczyla sie przygoda z wielorybami - mega duzo bujania, ale chyba warto.
Wieczor spedzamy w Galle w okolicach fortu. Jutro tez tam pojedziemy i wieczorem mamy wylot na Malediwy.
Ostatniego dnia na Sri Lance w koncu mamy klimatyzowany autobus z Galle do Colombo. Stolica widac, ze bardzo sie rozwija, bo samo centrum jest w totalnej budowie nowych hoteli i biur. Chcielismy cos zjesc w okolicy dworca ale nic nie bylo i od razu zlapalismy autobus na lotnisko. Wydajemy reszte rupii na herbaty, odprawiamy sie do Male i idziemy do saloniku. Tu po raz pierwszy zwyczajnie zmarzlismy z powodu mocnej klimy. Najedlismy sie roznego jedzenia i wsiedlismy w nasz samolot Turkisha. Po 50 minutach wyladowalismy w Male i szykowalismy sie do wyjscia z samolotu. Steward byl w szoku, ze mamy bilet tylko do Male, a nie dalej do Stambulu i myslal ze tylko mzna sie dosiasc. Jednak sluzba lotniska byla lepiej poinformowana i po otwarciu drzwi powiedzieli, ze 3 osoby maja wysiasc.
Kontrola imigracyjna przeszla szybko i smigiem poszlismy na prom z lotniska na wyspe Male po uiszczeniu dolara za bilet. Byla juz prawie 23, mimo tylko 400m do hotelu bierzemy taksowke bo Konrad by juz nie doszedl. Szybko zalegamy spac.
Dzis rano pieszo zwiedzilismy pol Male w ciagu 2h. Wyspa jest totalnie i bardzo gesto zabudowana przez miasto, jest calkiem sporo samochodow i jeszcze wiecej motorow, piesi chodza po ulich bo chodniki sa bardzo waskie lub ich nie ma. W sumie nic ciekawego w Male nie ma, ale warto pochodzic.
Z hotelu udalo sie wymeldowac o 14, a o 15 mielismy prom na Gulhi. Poszedlem do kasy kupic bilet i... zonk, prom pelny! Ale wtopa. Zaczelismy juz myslec nad planem B, ale postanowilismy stac przy promie i liczyc, ze nas wezma. 10 minut przed odplywem przyszla jakas pani i powiedziala, ze ma 2 bilety do sprzedania - uratowani! Prom na Gulhi plynal 80 minut, a przy podejsciu do wyspy rozpetala sie tropikalna burza. Wialo i lalo masakrycznie. Bieglismy kawalek pod wiate, ale totalnie przemoklismy. Z hotelu po nas wyszli, bo jeszcze jedna para byla. Pomogli nam z parasolami dojsc do hotelu, a plecaki przywiezli taczkami. Nasz hotel Tropic Tree jest prawie nowy i jest najwyzsza budowla na wyspie majac tylko 2 pietra i trzecie jako taras. Caly czas leje, a my zjedlismy swietny posilek i czekamy jutro na poprawe pogody.
Spedzilismy na wyspie Gulhi 3 noclegi w bardzo fajnym hotelu z rewelacyjnym jedzeniem. Mieliśmy jechać do Holiday Inn na wyspie dalej, ale po pierwsze, ze wyszedlby 2x drozej, a po drugie taki odizolowany hotel to moglby byc w kazdym kraju. A tak to mielismy troche kontaktu z miejscowymi, ktorzy moze zyja skromnie ale nie biednie. Usmiechali sie do nas i zagadywali. Konrad takze pobawil sie z dziecmi miejscowymi na obecnym tu placu zabaw.
Wyspa, o ile dobrze zrozumialem wlasciciela naszego hotelu, ma 872 mieszkancow. Jest to kilka uliczek na krzyz, a dookola wyspe mozna obejsc w 20 minut. Maja tu meczet, szkole, lekarza, generator pradu oraz miejsce gdzie remontuja statki. Jedna plaza jest dla osob w bikini, gdzie prawie wszyscy z naszego hotelu chodzili oraz druga gdzie trzeba miec stroj kapielowy. Pierwsze 200m to atol gdzie woda siega do pasa i ma turkusowy kolor, a dalej jest nagle ostry spadek w dol i jest to bardzo dobre miejsce do snorkelingowania, bo jest troche rafy i duzo kolorowych rybek.
Chcielismy plynac na delfiny, ale nie bylo ich. Oferta hotelu to jeszcze nurkowanie, no i oczywiscie wycieczki do kurortow, gdzie placi sie za wstep i korzysta z ich atrakcji. Darowalismy sobie. Dzis wrocilismy rannym promem do Male bo jutro nic nie plywa. Jutro wieczorem mamy powrot do domu. Szkoda, ze Turkish dzisiaj nie lata bo moglibysmy za darmo zmienic bilet na powrot. Po poludniu i moze jutro jednak skoczymy na jakas pobliska wysepke.