Już drugi raz przymierzamy się do Armenii. Kilka lat temu kupiliśmy bilet za mile, ale z powodów osobistych musieliśmy go oddać. Tym razem obecna promo LOT była zbyt dobra, by ją odpuścić. 1440 zł za bilety dla 3 osób to super oferta w ten rejon świata. Do wyjazdu co prawda jeszcze ponad 7 miesięcy, ale dzięki temu lecimy na idealny weekend majowy. Wylot w piątek wieczorem 28 kwietnia i powrót rano 4 maja. Mamy 5 pełnych dni na miejscu, więc może uda się też zajrzeć do Nagornego Karabachu.
Po raz pierwszy, od nie wiem kiedy, podróżuję przez najbliższe 2 tygodnie z rzędu służbowo. Najpierw Leon w Meksyku, a potem Chicago. Do Leon czekała mnie długa podróż z 2 przesiadkami. Na lotnisku byłem o 6 rano, a na samolocie do Frankfurtu o 7 czekała niespodzianka - upgrade do biznes z powodu overbookingu. Zasiadam więc wygodnie i dostaję tacę z zimnym posiłkiem. 1.5h mija szybciutko. We Frankfurcie z uwagi na krótką przesiadkę na locie do Houston, nie udaje mi się nawet zajrzeć do saloniku. Mam jak zwykle średnie szczęście, bo po raz kolejny na karcie pokładowej znalazłem napis SSSS, czyli dodatkowa kontrola bezpieczeństwa. Na szczęście tym razem obyło się bez macanka, ale sprawdzali materiały wybuchowe.
Lot do Houston trwał 10h. Udało mi się na odprawie online wybrać miejsce na górnym pokładzie Airbusa A380 zaraz za biznes klasą przy przejściu awaryjnym w środkowym rzędzie. Chyba najlepsze miejsca w economy w A380. Klasa ekonomiczna na górze jest bardzo mała, więc jest wrażenie intymności. W dodatku miałem miejsce obok siebie wolne, a z przodu mnóstwo miejsca na nogi. Zamówiłem także posiłek nisko-kaloryczny, ale niestety nie był aż tak urozmaicony jak te w Qatar. 10h jakoś zleciało na oglądaniu filmów. W Houston miałem 3:45h na przesiadkę. 1.5h odstałem w kolejce do immigration (Welcome to US!) - nieznosze tego. Potem kolejka do kolejnej kontroli bagażu, gdzie nie ma kolejki priority. W końcu po 2h zasiadłem w United Club, który oczywiście jest kiepski w porównaniu do europejskich. Na locie do Leon miałem potwierdzony upgrade do biznes za vouchery z United. Embraer 175 znany z LOT, tutaj ma prawdziwie duże fotele dla biznesu, gdzie w rzędzie mieszczą się tylko 3. Samolot nówka sztuka, ale niestety pojawił się jakiś techniczny problem, wróciliśmy do gate i po wejściu mechaników odlecieliśmy z godzinnym opóźnieniem.
W samolocie do jedzenia dostaję tackę z wrapem z kurczakiem, orzeszki, ciasteczka i sałatkę. Smaczniejsze, niż LH na locie WAW-FRA. Przysypiam na trochę i już po zmroku o 20.30 ląduję w Leon. Miasto ma ponad milion ludzi, ale terminal lotniskowy na tyle mały, że idziemy pieszo po płycie. Szybka kontrola i zabiera mnie transport hotelowy do Crowne Plaza. Prysznic i śpię bez przerwy przez następne 8h
Do czwartku mam spotkania, a później może się uda coś zobaczyć w okolicy. Dopiero w niedzielę lecę do Chicago.
Drugi dzień w Leon to intensywne spotkania, a wieczorem poszliśmy do jednej z lepszych restauracji w okolicy. Dołączyłem do moich kolegów z Ameryki Południowej i zdałem się na ich gust. Zarówno na przystawki, jak i na danie główne, zrobiliśmy wybór różnych rzeczy i się dzieliliśmy. Zjadłem m.in. fantastyczne ośmiorniczki (a co! :P), dwa rodzaje steków, oraz taki, który kucharz przyrządzał na naszych oczach. Wziął on surową wołowinę, polewał tequilą i podpalał ją. Na takim ogniu wołowina zrobiła się w minutę i jak spróbowałem to aż odjęło mi mowę. Próbowałem już wiele rodzajów steków, ale ten to było coś fantastycznego. Na koniec wieczoru czekała na mnie jeszcze niespodzianka - kelner przyniósł deskę z tequilą, limonkami, 5 centymetrowym robakiem. Ale zaraz..., w tequili coś pływa. Spojrzałem i zaniemówiłem - był to ok. 3 cm skorpion! Nie mogłem być miękki ;-). Najpierw robaczek - smakuje jak frytka, a potem tequila i zagryzamy limonką. Do dziś żyję, więc skorpion nic mi nie zrobił.
Trzeciego dnia po 8h spotkań wybraliśmy się na mecz pierwszej ligi meksykańskiej. Miejscowe Lwy z Leon grały z drużyną z Chiapas. Widowisko było przednie, szkoda jednak, że nie padła ani jedna bramka. Na stadionie można się najeść wszystkiego co dusza zapragnie, ponieważ non stop ktoś chodzi z jakimś jedzeniem. Można też kupić napoje oraz oczywiście piwo. Super :)
W czwartek było już trochę luźniej, ponieważ skończyliśmy spotkanie po lunchu i mieliśmy w planie wycieczkę do miasta Guanajuato, najpiękniejszego w okolicy. To godzina drogi od Leon. Nasz przewodnik to profesor historii z miejscowego uniwersytetu. Najpierw pokazał nam kilka punktów widokowych na miasto. Guanajuato otoczone jest górami, a w tych górach są żyły złota i srebra, więc jest sporo kopalni. Kruszce wydobywane są od wielu lat i ponoć dopiero ledwo nadpoczęte. Jadąc do samego centrum miasta, przejeżdżamy przez sieć podziemnych tuneli. Wyprowadzono w ten sposób ruch z centrum, choć to wszystko wąskie i wykute w skale tunele. Łączna ich długość to ponad 8 km. Robią wrażenie. Historyczna część miasta jest nieźle zachowana, ale spodziewałem się czegoś naprawdę super po wcześniejszych opowiadaniach kolegów. Niemniej jednak ogólne wrażenie jest bardzo dobre i zdecydowanie warto tu przyjechać będąc w centralnym Meksyku.
Piątek i sobotę mam wolną, bo dopiero w niedzielę lecę do Chicago na kolejne spotkania. Widząc w hotelu wypożyczalnię samochodów postanawiam zamówić najmniejszy z automatem i pojeździć trochę po okolicy. Płacę za taki najmniejszy, ale dostaję większy Chevrolet Cruze, sprzedawany także w Polsce. Jest to jedna wielka kupa plastiku, bez przyśpieszenia oraz strasznie wyjąca jak się wciśnie gaz. Niemniej jednak na 2 dni się nada. Dziś pojechałem do San Luis Potosi. Droga była pusta, krajobraz pagórkowaty i wszędzie kaktusy. Nawet za zwykłą drogę musiałem zapłacić 26 zł za przejazd. San Luis Potosi ma bardzo ładne centrum historyczne ze starymi kościołami i teatrem. Wąskie uliczki i ładnie odnowione domy dodają temu miejscu uroku. Robię kilka zdjęć, szybko coś jem i po godzinnym spacerku postanawiam jechać dalej do San Miguel de Allende. To 180 km stąd, ale jest dobra i pusta droga. Niestety 20 km przed miastem wpadam w straszny korek i stoję między tirami przez godzinę. W końcu wszystko ruszyło, a ja dojechałem do miasteczka dopiero po 16. Co gorsza, zaczął padać deszcz i przez następne pół godziny ostro lało. San Miguel de Allende jest przecudowne. Położone w kotlinie, ma niesamowity klimat starego latynoskiego miasteczka. Są tu też oczywiście kościoły, place i rzeźby. Kolorowe domy, brukowane uliczki. Spędzam tu trochę za krótko czasu, ale już jest bardzo późno, a ja zmęczony muszę jeszcze dojechać do Leon. Na moje kolejne nieszczęście, przez Leon przeszła prawdziwa nawałnica i miasto stoi w mega korkach. Przez godzinę przebijałem się przez miasto do mojego hotelu. Zrobiłem dziś prawie 600 km i nie wiem czy mam siłę na kolejnych 500 jutro, by pojechać do Guadalajary.
Przespałem się z tematem i jednak postanowiłem pojechać do Guadalajary. Nie było za bardzo co robić innego, a to "tylko" 230 km. Większość drogi prowadzi autostrada i dla tych co narzekają na ceny polskich autostrad to mam dobrą wiadomość - zapłaciłem ok. 70 zł za ok. 180 km autostrady - to się dopiero nazywa ździerstwo.
Guadalajara to drugie co do wielkości miasto Meksyku i ma ponad 5 mln ludzi. Generalnie nie znoszę takich molochów, ale centro historico z opisów wydawało się fajne. Jak dojechałem pod główną katedrę to się przeraziłem - zamknięte było połowe głównego placu, droga główna oraz sama katedra przykryta jakimiś siatkami. Masakra. Po to tyle jechałem by obejrzeć remont? Na szczęście wszystko dookoła było już ok. Katedrę obejrzałem w środku, ale zbytnio mnie nie powaliła. Dookoła niej są 4 place i każdy z nich ma swój niezły klimat. Najciekawszy był chyba Plaza de Armas z Pałacem Gubernatora. Troszkę dalej w informacji turystycznej wziąłem kiepską mapkę miasta, a dziewczyna podająca została zatrudniona na pewno z innych atutów niż język angielski... W ogóle w Meksyku (to zauważyliśmy też podczas pobytu na Jukatanie) jest bardzo słaba znajomość angielskiego. To dziwne, bo przecież większość Meksykanów chce wyjechać do USA. Nie uczą angielskiego w szkole? Idąc dalej zwiedziłem Teatr Degodallo i pospacerowałem uliczkami dookoła. Czuć historię i klimat w tym mieście, szkoda, że najważniejsze miejsce było rozkopane.
Jutro lecę do Chicago. Udało mi się wykorzystać oba Regional Premier Upgrades i lecę przez Houston w biznes klasie na obu odcinkach.
Lotnisko w Leon jest malutkie i nawet nie ma saloniku dla klasy biznes. Spędzam więc czas w mini knajpce na kawie i kanapce wydając ostatnie pesos. Na koniec zostało mi jeszcze na mini buteleczke Baileysa. Lot do Houston trwa zaledwie 1.5h, a w Embraerze 175 znowu mam duży fotel dla siebie (i bez sąsiada). Serwis to napoje i muffinka. Słabiutko, ale twardy produkt (fotele) na pewno na plus w porównaniu z Europą. Jak lądowaliśmy to przez Houston przechodziła nawałnica i byliśmy pierwszym samolotem, który wylądował. Dzięki temu do immigration nie było w ogóle kolejki. Aż miło było zobaczyć pustki w porównaniu z sytuacją sprzed tygodnia. Czas na przesiadkę do Chicago spędziłem w saloniku United Club (też bieda z jedzeniem). Lot do Chicago był pełny 100%, fotel miałem podobny, a i serwis stanął na wysokości zadania. Dostałem grillowanego łososia z przepyszną sałatką.
W Chicago zatrzymałem się w Holiday Inn Express niedaleko Magnificent Mile. Pokoik bardzo malutki - pierwszy raz tu jestem. Z uwagi na promocje Accelerate z grupy IHG, bardzo opłaca się wykonywać zadania i zbierać masę punktów na darmowe noclegi. Dzięki noclegom w Leon i Chicago zdobędę punktów na kilka noclegów.
Powrót z Chicago miałem United przez Londyn. Starutki Boeing 767 na starcie miał godzinne opóźnienie. Znając LHR z podwójnymi kontrolami poważnie bałem się czy zdążę na przesiadkę, ale LOT też miał lekkie opóźnienie i udało się zdążyć. Za 3 tygodnie znowu wracam do Chicago. Tym razem polecę LOTem bezpośrednio.